czwartek, 29 stycznia 2015

Hawaje - dzień 3 (Big Island)

 

Po wczorajszym nieudanym wieczorze z płaszczkami mieliśmy nieco popsute humory. Jednak dzisiejszy dzień wynagrodził nam to wszystko z dużą nawiązką. To chyba najpiękniejszy z dotychczasowych dni spędzonych przez nas w USA.

O 7 rano wymeldowaliśmy się z apartamentu i pojechaliśmy w stronę najdalej na południe wysuniętego punktu Big Island i zarazem całych Stanów. Zanim jednak do niego dotarliśmy to najpierw skręciliśmy w stronę plaży z zielonym piaskiem, do której zamierzaliśmy dojść piechotą. Wiedzieliśmy, że czeka nas długa, ponad godzinna droga. Na miejscu okazało się, że do plaży można również dojechać samochodem 4x4. Udało nam się wynegocjować dobrą cenę (10$ od osoby) i wygodnie zasiedliśmy w otwartym pick-upie. Widoki po drodze były nieziemskie! Nie dość, że trafiliśmy na piękną, słoneczną pogodę, to jeszcze w oceanie bawiły się humbaki, co chwila wyskakując ponad powierzchnię wody. Jednak to, co zobaczyliśmy po dojechaniu na miejsce zaparło nam dech w piersiach. Tak pięknej plaży jeszcze chyba nigdy w życiu nie widziałem. Już nie chodzi o ten zielony piasek, który był cudowny i zabraliśmy go sobie trochę na pamiątkę, ale o całość plaży, która położona jest w przepięknej, małej zatoczce. Woda ma wszystkie odcienie koloru niebieskiego, fale wspaniałe do zabawy w wodzie i w dodatku nurkując słyszeliśmy śpiewy wielorybów i delfinów! Coś niesamowitego. Jedyne czego możemy żałować to to, że byliśmy na niej tylko godzinę!

Po wizycie na Green Sand Beach pojechaliśmy na chwilkę zobaczyć najdalej na południe wysunięty punkt na Hawajach i jednocześnie w całych Stanach. Sam punkt niczym szczególnym się nie wyróżniał, ale za to klify utworzone z lawy w połączeniu z błękitną wodą zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Ponadto z klifu skakali do wody ludzie. My też chcieliśmy skoczyć, ale zabrakło zarówno czasu, jak i odwagi, choć M. była najbliżej skoku i teraz żałuje, że tego nie zrobiła.

Następnym punktem dnia była plaża z czarnym piaskiem, na której mieszkają sobie żółwie. Ponieważ plaża jest blisko miasta i drogi to było na niej bardzo dużo turystów, więc nie była już taka dzika jak poprzednia, ale i tak zrobiła na nas ogromne wrażenie. Na początku jednak nie widzieliśmy ani jednego żółwia. Dopiero gdy przypatrzyliśmy się dokładniej przezroczystej wodzie, dostrzegliśmy w niej mnóstwo pływających dużych zielonych żółwi. Żałowaliśmy bardzo, że nie mieliśmy masek, ale i tak weszliśmy do wody i pływaliśmy sobie pomiędzy nimi, a ja robiłem im zdjęcia. M. wyszła z wody wcześniej obrzydzona tym, że jeden z żółwi pozwolił sobie ją dotknąć :). Niektóre wyszły naprawdę super. Przed wyjazdem z plaży kupiliśmy sobie wszyscy po świeżym kokosie. Wypiliśmy z niego mleczko, a jadąc do Parku Narodowego Wulkanów zajadaliśmy się miąższem.

Po wjechaniu do parku najpierw zatrzymaliśmy się przy dziurach z których wydobywa się siarka (fumarolach). Potem pojechaliśmy na punkt widokowy przy Obserwatorium, z którego roztaczał się widok na cały, dymiący krater wulkanu Kilauea. Dalej droga była zamknięta, ze względu na niebezpieczeństwo wybuchu. Pojechaliśmy więc w drugą stronę i skręciliśmy w drogę, która prowadziła do tunelu, którym kiedyś płynęła lawa (Thurston Lava Tube). Dalej już nie pojechaliśmy ze względu na brak czasu.

Po wyjechaniu z parku zatrzymaliśmy się coś zjeść i zatankować benzynę. Potem skręciliśmy jeszcze na chwilę zobaczyć plantację orzeszków macadamia, ale była już zamknięta. Zamiast orzeszków trafiliśmy koło drogi na plantację papai, z której ukradliśmy 3 papaje. Zjedliśmy je już w Hilo, na parkingu przed oddaniem samochodu i później poszliśmy odprawiać się na samolot do Honolulu. Na szczęście nie zatrzymali nas za przemyt zielonego i czarnego piasku i bez problemów dotarliśmy do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Poleski Park Narodowy - niedziela