Dzień 9
Tego dnia musieliśmy wstać bardzo wcześnie. Czekała nas długa, dwuczęściowa droga w góry Kaukaz, do Mestii. A po drodze mieliśmy jeszcze troszkę do zobaczenia. Erewań pożegnał nas pięknym widokiem na Ararat. Po około godzinnej jeździe dotarliśmy nad Jezioro Sevan - największe jezioro w Armenii. Na pomoście zjedliśmy prowiantowe śniadanie a ja, jako jedyny z naszej grupy wykąpałem się w jeziorze. Jak na jedno z najwyżej na świecie położonych jezior (ponad 1950 m n.p.m.) woda była zaskakująco ciepła. Miała na pewno ponad 20 stopni. Gdy weszliśmy na wzgórze (a w zasadzie na dawną wyspę o nazwie Sevan), na którym znajduje się monastyr Sevanavank, zegarek P. wskazał nam wysokość 1972 m n.p.m.. Po przekroczeniu gór zatrzymaliśmy się w miejscowości Sanahin (to właściwie dzielnica przemysłowego miasta Alaverdi), w której znajduje się wpisany na listę UNESCO kościół z około X wieku. P. - nasz kolega doktor, wykładający historię sztuki powiedział nam, że to prawdziwa perełka! Niedługo potem przekroczyliśmy granicę i pojechaliśmy już prosto w stronę Kutaisi. Po drodze, w okolicach stolicy zatrzymaliśmy się tylko na obiad. Noc spędziliśmy w tym samym domu co pierwszego dnia. Oczywiście zjedliśmy kupionego wcześniej arbuza :) i wypiliśmy "grupową" wódkę.
Dzień 10
Pierwsza część dnia to kontynuacja drogi do Mestii. Gdy tylko wjechaliśmy w góry zaczęły się piękne, czasem groźne widoki. Najpierw jechaliśmy dość długo brzegiem sztucznego zbiornika Jvari nad rzeką Enguri, a następnie wzdłuż stromych i urwistych skał kanionu rzecznego. Momentami droga była zniszczona przez spływające po niej z gór strumyki oraz spadające na nią skały. Na szczęście była przejezdna.
Po dojechaniu na miejsce i rozlokowaniu się w pokojach zrobiłem sobie krótki, około półgodzinny spacer po uroczym miasteczku. Po obiedzie chętni wybrali się na spacer do lodowca Ushba (Uszba), a w zasadzie do jego jęzora, który spływał do pięknej doliny. Widok był nieziemski! Ale najpierw musieliśmy przejść długą, dość monotonną drogą do wiszącego nad rzeką mostka. Przed samym mostkiem złapał nas deszcz, na szczęście był to taki przyjemny, ochładzający w upale i tylko kilkuminutowy deszczyk. Z mostka droga prowadziła dość ostro pod górę, po lesie i wzdłuż potoku. W końcu las się skończył i ukazał się piękny widok na lodowiec i jego jęzor. Po ogromnym głazowisku doszliśmy pod samą bramę lodowcową, z której wypływał duży potok. Lód na dole był brudny, a do potoku z góry, co jakiś czas spadały wcale niemałe kamienie, więc musieliśmy być naprawdę czujni, żeby żadnym z nich nie oberwać! Po zrobieniu sobie sesji zdjęciowej ruszyliśmy w drogę powrotną. A wieczorem poszliśmy jeszcze do miasteczkowej knajpki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz