Dziś już ostatni dzień pobytu na Filipinach. Właśnie powinienem siedzieć w szkole i prowadzić lekcje, ale zamiast tego wybrałem się dzisiaj na wulkan Taal. Jak można wyczytać na Wikipedii: „Obecnie aktywny stożek stanowi wyspę na jeziorze Taal i wystaje ponad 300 metrów nad lustrem wody. Samo jezioro jest wypełnioną wodą kalderą po gigantycznym wybuchu wulkanu około 100 – 500 tysięcy lat temu. Wewnątrz aktywnego stożka znajduje się mniejsza kaldera, także wypełniona wodą, na której również znajduje się malutka wysepka. Ostatnio wulkan wybuchał w latach 1965 (5 tys. ofiar) i 1977, dlatego zaliczany jest do wulkanów aktywnych. Jest jednak porośnięty roślinnością i zamieszkały (mimo oficjalnych zakazów).
Żeby dostać się do wulkanu trzeba było najpierw przebić się przez niemiłosierne korki w Manili. Wyjazd z miasta zajął nam ponad godzinę, a i tak przecież nie mieszkamy w centrum. Po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy w końcu na punkt widokowy, z którego roztaczał się przepiękny widok na jezioro Taal i znajdujący się na nim stożek wulkanu. Mieliśmy dzisiaj piękną pogodę – świeciło słońce a niebo było prawie błękitne. Po kilku minutach przeznaczonych na zdjęcia zjechaliśmy nad brzeg jeziora, gdzie czekały już na nas łódki do przeprawy na wyspę. Zanim jednak do nich wsiedliśmy zamówiliśmy sobie jedzenie, które mieliśmy zjeść w drodze powrotnej. Ja zamówiłem sobie dzisiaj rybę tilapię, którą hoduje się w tutejszym jeziorze.
Podróż na wyspę zajęła nam kilkanaście minut. Po wyjściu czekali już na nas przewodnicy, bez których nie można iść na szczyt stożka wulkanu. Oferowano nam również wjazd na szczyt na koniach, z czego korzystała duża ilość turystów z chin, ale nikt z naszej grupy nie zdecydował się na taką opcję.
Droga na wulkan liczy około 2 kilometrów i prowadzi najpierw przez wioskę, później wąwozami wydrążonymi przez wody opadowe w miękkiej wulkanicznej skale pośród mimoz i innych drzew. Wejście na szczyt kaldery zajęło nam około 40 minut, ale było wyjątkowo wyczerpujące, bo przy palącym słońcu i temperaturze przekraczającej na pewno 40 stopni w słońcu, po kilku minutach marszu wszyscy byli cali zlani potem.
Sam szczyt mnie nie zachwycił. Oczywiście widok na jezioro był piękny, ale spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Po kilkunastu minutach na szczycie, zrobieniu zdjęć i wypiciu oraz zjedzeniu zimnego kokosa rozpoczęliśmy zejście na dół. Było dużo łatwiej, tym bardziej, że nad wulkan naszły chmury za które schowało się słońce i zrobiło się trochę znośniej. Po przypłynięciu do brzegu czekały już na nas grillowane ryby. Ale zanim je zjedliśmy, kilka osób wykąpało się jeszcze w jeziorze. Oczywiście ja też to zrobiłem.
Po zjedzeniu pysznej ryby czekał nas już tylko powrót do Manili. O dziwo, na całej drodze powrotnej nie było żadnego korka. Nie pojechaliśmy od razu do hostelu tylko najpierw jeszcze na zakupy do centrum handlowego. Do hostelu wróciliśmy dopiero po zmroku, czyli po 18. Tylko ja B. i K. poszliśmy na kolację do knajpy w której byliśmy wczoraj. I tylko ja wziąłem sobie dzisiaj bufet, czyli nieograniczone jedzenie. Najadłem się jak dziki osioł, a przy okazji B. i K. też sobie trochę ode mnie pojedli. Po kolacji wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do 7-Eleven, żeby kupić sobie ostatnie rzeczy na drogę i wróciliśmy do hostelu. Na lotnisko jedziemy w nocy, ale to będzie już jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz