czwartek, 31 sierpnia 2017

Babant sierpniowy

Tegoroczny Babant zaczął się dla mnie na dobre tak naprawdę dopiero w sierpniu. Wcześniej byłem tutaj tylko kilka dni w czerwcu, kiedy rozkładałem przyczepę i kilka dni w lipcu, przed wyjazdem do Rumunii.

Już jadąc tutaj przeżyłem pierwsze przygody. Tuż za Przasnyszem wjechałem w potężną burzę z wichurą, którą na szczęście bardzo szybko przejechałem, choć niektóre samochody stały na poboczu i nie kontynuowały jazdy. Zresztą gwałtowne burze były nieodłączną częścią tegorocznego lata. Niestety okazały się także tragiczne w skutkach, jak ta, która powaliła 80 tysięcy hektarów (!) lasu na Pomorzu i niestety przyczyniła się do śmierci kilku osób, w tym 2 kilkunastoletnich dziewczynek z obozu harcerskiego, który nieszczęśliwie znajdował się na trasie trąby powietrznej.

Zaraz na początku mojego pobytu odwiedziłem w Pieckach O. z mojej klasy i jej rodzinę. Dzień był akurat upalny, więc spędziliśmy go nad jeziorem.

W tym roku odwiedzili nas również K. i N. z małą Helenką. Spędzali akurat urlop w okolicach Piszu i wpadli nas odwiedzić, ku uciesze wszystkich Babantowiczów. K. jadąc tu pomylił drogi i chcąc zawrócić w lesie zakopał się swoją mazdą tak, że musieliśmy po niego jechać i go wyciągać na holu. Jak co roku byli K. i K., choć w tym roku wpadli tylko na 3 dni, bo K. wracała akurat z Przystanku Woodstook, a potem grała na festiwalu w Ostródzie. Do B. przyjechał na 3 dni, swoim nowym mercedesem, K. z J., a później do M. jej chłopak F. oraz, też na 3 dni, jej znajomi z Warszawy.

Na długi sierpniowy weekend pojechałem do Warszawy po A. Przyjechała tutaj ze mną w sobotę rano. Oczywiście pływaliśmy w jeziorze, chodziliśmy na spacery i siedzieliśmy wieczorem przy ognisku. Ponadto w sobotę w Jeleniowie odbywał się festyn pod nazwą: „Dzień grzyba”. Były oczywiście tańce i zabawy, konkurs drwali oraz domowe jedzenie. Niestety nie doczekaliśmy się głównego dania, czyli dzika, który pojawił się dopiero późnym wieczorem, gdy my już wróciliśmy na pole. A w niedzielę wybraliśmy się do Olszyn koło Szczytna na targ staroci. Kupiliśmy niewiele ale za to pooglądaliśmy sobie różne różności. Później w Szczytnie zrobiliśmy jeszcze drobne zakupy i wróciliśmy nad Babant. Do Warszawy wróciliśmy w nocy z wtorku na środę.

W Warszawie musiałem zostać jeszcze dwa dni. Najpierw byłem w szkole i spotkałem się z L. Nic szczegółowego odnośnie ilości klas w nowym roku szkolnym jeszcze nie wiadomo, więc planu lekcji jeszcze nie robię. Prawdopodobnie będę go robić dopiero po radzie sierpniowej. W czwartek miałem natomiast planową wizytę w szpitalu na Szaserów. Na szczęście wszystko szybko załatwiłem i już koło południa mogłem znów jechać nad Babant.

Na 2 dni przyjechał do nas P., którego nie widziano tu od lat. A w ostatnim tygodniu na polu zrobiło się jak zwykle pusto. Większość osób wróciła już do domów. Ponadto zepsuła się pogoda i zrobiło się chłodno, wietrznie i deszczowo. Co prawda opady były przelotne, ale skutecznie psuły nam dobry nastrój. Mogłem więc w tym czasie spokojnie skupić się na uporządkowaniu zdjęć i plików w komputerze, napisaniu tej notki oraz poczytaniu książek pożyczonych od M.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Rumunia-Ukraina-Mołdawia - Dzień 15

Do pociągu wsiedliśmy pół godziny przed odjazdem. Pierwszy raz jechałem pociągiem z kuszetkami. Wagon z miejscami sypialnymi, którym jechaliśmy, nazywa się tutaj na wschodzie plackarta. Cały wagon podzielony jest na otwarte przedziały i w każdym takim przedziale jest 6 miejsc sypialnych: 4 łóżka w poprzek wagonu i 2 wzdłuż. Ja spałem na górze zgodnie z kierunkiem jazdy pociągu. Dzięki temu mogłem przez cała drogę obserwować mijane miejsca przez otwarte okno. Było gorąco, więc dość silnie wiejący wiatr nie przeszkadzał mi wcale, tylko nad ranem, kiedy zrobiło się chłodniej przymknąłem nieco okno. Na wejściu do wagonu wywieszony był rozkład jazdy pociągu z godzinami przyjazdu na poszczególne stacje i czasem postoju na nich. Niesamowite jest to, że pociąg na każdą kolejną stację wjeżdżał prawie co do sekundy o czasie. Gdyby tak mogło być w Polsce…. We Lwowie byliśmy o 10.10 i od razu poszliśmy do czekającego na nas autokaru. Pozostała nam już tylko droga na granicę, a później do Warszawy przez Lublin.

I tu zaczęła się nasza dzisiejsza gehenna. Wszak od dzisiaj w Polsce panują okropne upały, a na granicy okazało się, że niby nie ma dużo czekających autokarów, ale każdy kolejny przetrzymywany był niemiłosiernie długo przez celników. Gdy po dwóch godzinach, w końcu opuściliśmy granicę ukraińską, nie spodziewaliśmy się, że najgorsze dopiero przed nami. Polscy celnicy kazali nam czekać w potwornym upale, w pełnym słońcu, ponad 3 godziny. Dramat. Gdy już dojechaliśmy do stanowiska, każdy z nas musiał wyjść z bagażem i przejść przez bramki jak na lotnisku. Część z osób musiała wyrzucić zakupione na Ukrainie produkty pochodzenia zwierzęcego, wędliny, jajka i sery. Po 6 godzinach przebywania na granicy, w końcu udało nam się wjechać do Polski.

Polska przywitała nas upałem oraz przepięknym zachodem słońca. Do samego Lublina, gdzie wysiadało pięć osób, goniła nas burza. Na szczęście zdążyliśmy jej uciec, choć zahaczył nas kilkuminutowy deszczyk, z jednej z bocznych odnóg potężnego cumulonimbusa. W drodze do Warszawy zatrzymaliśmy się jeszcze dwa razy na krótkie siku. Na dłuższe postoje nie było czasu, bo zrobiło się już późno, a większość osób nie mieszka w Warszawie i musi dojechać jeszcze do domu, czasem nawet po kilkaset kilometrów. Niektórym przepadły niestety zakupione wcześniej bilety na pociąg lub autobus. Do Warszawy dojechaliśmy około 23. Dzięki uprzejmości A. kolegi, który mieszka w nowych blokach na Przasnyskiej, do domu wróciliśmy samochodem. Tak oto zakończyła się bardzo udana wycieczka z Wytwórni Wypraw.

Poleski Park Narodowy - niedziela