Wspaniale jest wyspać się, gdy nic tobą nie kołysze. Po takiej nocy nawet wachta bosmańska nie jest ciężka. Co prawda trwa ona aż do godziny 20, ale my mieliśmy ją dzisiaj w mocno skróconej wersji. Po śniadaniu mieliśmy wszyscy stawić się do roboty. Dwie dziewczyny zostały oddelegowane do dokładnego umycia pokładowego dzwonu, kolejne dwie osoby zabrały się do odrdzewiania metalowych części na pokładzie, T. sprzątała kabinę nawigacyjną, a ja miałem przygotować w klasie podarty żagiel do przyszycia. Najbardziej niewdzięczną rolę miała osoba, która musiała wejść do brudnego i śmierdzącego pomieszczenia pod pokładem i je dokładnie oczyścić. Całość prac zajęła nam około godziny, a potem… już byliśmy wolni.
Czas, który pozostał nam do obiadu wykorzystaliśmy na zwiedzenie sąsiedniej wyspy, która nazywa się po prostu Düne, czyli Wydma, co nawiązuje do jej budowy – praktycznie cała zbudowana jest z piaszczystych wydm, porośniętych w jej wnętrzu trawami, dzikimi różami i krzewami. Obejście jej dookoła trwa jakieś pół godziny, ale nie sposób jest nie zatrzymać się w kilku jej miejscach na dłużej, by porobić zdjęcia wszechobecnym tutaj fokom szarym. Już na samym początku kilka fok bawiło się w wodzie przy samej plaży. Na drugim jej końcu, na północnym skraju wyspy, wylegiwało się ich kilkadziesiąt, raz po raz podnosząc się, wyginając, zaczepiając jedna drugą i bawiąc się wśród wysokich w tym miejscu fal. Mogły sobie leżeć tak spokojnie, gdyż nie można do nich podchodzić bliżej niż na odległość 30 metrów. Co prawda większość ludzi stała dużo bliżej, ale na tyle daleko, że nie musiały czuć się w żaden sposób zagrożone.
Gdy już przyjrzeliśmy im się dokładnie, poszliśmy w kierunku południowego krańca wyspy, wzdłuż tutejszego małego lotniska, pośród traw wśród których gniazdowały mewy i ostrygojady – ptaki o czerwonych nogach, oczach i dziobie, które są jednym z symbolów wyspy. Na skraju pasa startowego musieliśmy przedzierać się przez położone na plaży kamienie, gdyż pas startowy rozpoczynał się praktycznie na morzu. Gdy już dotarliśmy na południową plażę, to znów mieliśmy okazję podziwiać kolejne skupiska fok, które leniwie leżały sobie na plaży wygrzewając się na słońcu, którego jednak dzisiaj do południa nie było zbyt wiele.
Do miejsca, z którego statek zabierał nas z powrotem na Helgoland, poszliśmy przez środek wyspy, ścieżkami wzdłuż traw, kwiatów i krzewów oraz pomiędzy postawionymi tutaj niedawno kolorowymi, wczasowymi domkami. Po przypłynięciu zrobiliśmy krótki rekonesans po sklepach i udaliśmy się na przepyszny (jak zwykle) obiad.
Po obiedzie ogarnął nas szał zakupów. Kupiliśmy bardzo dużo alkoholu, trochę słodyczy, perfumy dla mnie i dla T., kubki, magnes i koszulkę z robionym w sklepie nadrukiem z Helgolandu. Musieliśmy z tym wszystkim się spieszyć, bo większość sklepów otwarta jest jedynie do godziny 17, a tylko nieliczne o godzinę dłużej.
Po kolacji jeszcze raz poszliśmy na spacer wokół wyspy. Głównie po to, żeby raz jeszcze zobaczyć, no i pożegnać tutejsze owce. Nie dość, że dziś pogoda była zdecydowanie ładniejsza niż wczoraj, to jeszcze mieliśmy niesamowite szczęście, bo wychodząc na spacer, zaraz przy statku zagadał do nas Polak mieszkający na wyspie. Miał na imię Tomek. Zaczął z nami iść, pokazywać nam najciekawsze miejsca na wyspie i opowiadać o nich. Chodził z nami po całej wyspie ponad 2 godziny. Dzięki niemu odkryliśmy miejsca, do których wczoraj nie dotarliśmy lub o których po prostu nie wiedzieliśmy, że istnieją. Teraz już możemy czuć się ekspertami, jeżeli chodzi o znajomość Helgolandu. Jeżeli czytasz te słowa, to bardzo Ci dziękujemy Tomku!
Już po północy wypłynęliśmy z portu, kierując się na południe, w stronę Bremerhaven, czyli naszego portu docelowego. Ponieważ nie jest to daleko stąd, to mamy tam dopłynąć jutro (a właściwie już dziś) w godzinach porannych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz