piątek, 31 maja 2019

Zielona Szkoła - Murzasichle












Ponieważ nie mogę się jakoś zebrać z wpisem z Zielonej Szkoły to postanowiłem zrobić tym razem inaczej. Skorzystam z tekstu opublikowanego na stronie internetowej naszej szkoły, a napisanego przez jedną z nauczycielek, które były z nami na wyjeździe. Moje w tym poście będą tylko zdjęcia.

"W dniach 27 - 31 maja opuściliśmy naszą szkołę i pojechaliśmy na „zieloną szkołę” do Murzasichla. Klasy pierwsze, czwarte, piąta, szósta, ósme i gimnazjaliści zapakowali się do 5 autokarów i w takim konwoju ruszyliśmy na południe. Podróż przebiegła sprawnie, po drodze zwiedziliśmy kopalnię soli w Wieliczce. Jak zwykle, nie wszyscy uwierzyli przewodnikom na słowo, że na ścianach jest sól i musieli sprawdzić to organoleptycznie, czyli własnym językiem. Po zwiedzaniu pojechaliśmy dalej słynną zakopianką, która nadal jest w przebudowie i na wysokości Rdzawki ukazały nam się Tatry w pełnej krasie, z czapami lodu na szczytach i zboczach. Bez opóźnień dotarliśmy do Murzasichla, zakwaterowaliśmy się i zjedliśmy kolację. Po kolacji podziwialiśmy zieleń łąk, pasące się na nich kierdle owiec, a uczniowie próbowali odgadnąć nazwy gór. Najłatwiej poszło z Giewontem. Napatrzyliśmy się na góry, i bardzo dobrze, bo był to pierwszy i ostatni raz na naszym wyjeździe. W nocy Tatry spowił gęsty wał chmur, temperatura spadła, zaczęło lać i tak już było do końca. Deszcz lał, padał, siąpił, zacinał, mżył, kropił dzień i noc. W związku z tym przestaliśmy zwracać na niego uwagę i w grupach, dzień po dniu, zgodnie z harmonogramem realizowaliśmy program.

Zwiedziliśmy Zakopane i wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę. Przeszliśmy do wyciągu na Polanie Szymoszkowej, wierząc przewodnikowi na słowo, że tam na południu są Tatry. Poznaliśmy historię Zakopanego, historię osadnictwa na Podhalu i podstawowe informacje z geografii Tatr. Dowiedzieliśmy się, że dziwnie brzmiąca nazwa Murzasichle oznacza przysiółek (mur) za mokradłem (sichle) i pochodzi z języka rumuńskiego, którym mówili pierwsi pasterze osadnicy przybyli w XVI w. na Podhale. We wtorek wieczorem wszystkie grupy miały spotkanie w izbie tradycji z góralskim bajarzem, który opowiadał o historii, tradycjach i życiu górali.

Następnego dnia poszliśmy do Morskiego Oka (oczywiście w deszczu), mijając po drodze płaty śniegu. Morskie Oko niezależnie od pogody jest piękne, gór nie widzieliśmy, bo mgła i chmury dokładnie je zasłoniły. Było dużo śniegu wokół jeziora, a na drzewach dopiero rozwijały się liście, więc doświadczyliśmy przedwiośnia po raz drugi w tym roku. Po powrocie poszliśmy na ognisko i kiełbaski, na szczęście ognisko było w wiacie pod dachem. Trzeciego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Doliny Kościeliskiej. Tego dnia lało najbardziej, a temperatura spadła poniżej 10 stopni. Po drodze uczniowie porozmawiali z juhasem Jędrkiem wypasającym owce w dolinie, pogłaskali mokrego owczarka i po 5,5 km szybkiego marszu wzdłuż szumiącego potoku dotarliśmy na gorącą herbatę do schroniska na hali Ornak. Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze zabytkowy cmentarz na Pęksowym Brzyzku i ekspozycje w Muzeum Tatrzańskim. Przemoknięci wróciliśmy na obiad do Murzasichla. Wieczorem było spotkanie wszystkich grup, podsumowanie, konkurs wiedzy o Podhalu, wręczenie nagród i dyplomów, a na koniec dyskoteka. W piątek, oczywiście w deszczu zapakowaliśmy się do autokarów i wyruszyliśmy do Warszawy. Z każdym mijanym kilometrem pogoda stawała się ładniejsza, a nawet pojawiło się słońce. Kraków przywitał nas pięknym słońcem i tłumami ludzi. Podzieleni na grupy, zwiedziliśmy Wzgórze Wawelskie, przeszliśmy ulicą Kanoniczą na Rynek. Zwiedziliśmy kościół Mariacki, wysłuchaliśmy hejnału i poszliśmy do Collegium Maius. Pani przewodnik w przystępny sposób opowiedziała nam o zabytkach Krakowa, a uczniowie dostali jeszcze wolny czas, aby kupić sobie pamiątki. Wieczorem wróciliśmy do Warszawy."

sobota, 4 maja 2019

Ukraina - majówka - dzień 4












Żeby zdążyć na zbiórkę o 7.30 msieliśmy wyjść z hotelu już o godzinie 6.00. Dojazd do Hotelu Green na przednieściach Kijowa zajął nam ponad godzinę. Najpierw musieliśmy dojechać do końcowej stacji linii zielonego metra - Syrets, a następnie jeszcze sporo przejechać trolejbusem linii 23. Gdy dotarliśmy pod hotel grupa z Wytwórni Wypraw akurat kończyła jeść śniadanie. Niedługo potem przyjechał po nas autokar z firmy Charnobyl Tour i mogliśmy już udać się na zwiedzanie czarnobylskiej zony.

Pierwsza kontrola paszportów miała miejsce w strefie buforowej 30 kilometrów od elektrowni. Pierwszy przystanek mieliśmy przy tablicy wjazdowej do miasta Czarnobyl oraz w samym mieście, gdzie znajduje się pomnik anioła oraz małe muzeum przedstawiające historię katastrofy reaktora atomowego. Przy wyjeździe z miasta zatrzymaliśmy się też na chwilę przy jednostce straży pożarnej oraz znajdującym się przed nią pomniku strażaków poległych podczas gaszenia reaktora.

Koleją kontrolę, już tylko pobieżną, przeszliśmy przed strefą szczególnego zagrożenia, którą utworzono 10 kilomtrów od miejsca wybuchu. Po jej przejechaniu udaliśmy się w kierunku bazy Czarnobyl II, na mapach opisywanej jako ośrodek wypoczynkowy dla dzieci. W rzeczywistości jest to miejsce, w którym znajduje się Duga inaczej Russian Woodpecker lub też Oko Moskwy (tej nazwy używają tylko Polacy), czyli ogromny radziecki strategiczny radar pozahoryzontalny, który miał wykrywać nadlatujące pociski Stanów Zjednoczonych. Określenie "Russian Woodpecker" (Rosyjski Dzięcioł) wzięło się stąd, że radar pracował w zakresie fal krótkich, przez co był łatwo słyszalny w Europie, a sygnał przez niego nadawany przypominał właśnie rytm stukającego dzięcioła. Wrażenia spod radaru są naprawdę niesamowite. Radar ma 150 metrów wysokości i 750 metrów długości. Obecnie odcięto dolne drabinki uniemożliwiając tym samym wspinanie się po radarze, co było ulubioną rozrywką niektórych ekstremalnych turystów. Jedna z takich wspinaczek zakończyła się rok temu śmiercią jednego z amatorów mocnych wrażeń, stąd decyzja o ucięciu dolnych drabinek.

Po wizycie pod radarem zatrzymaliśmy się przy budynku przedszkola. Tutaj pierwszy raz przewodnik pokazał nam miejsce zwiększonego promieniowania a na nasz dozymetr zaczął "pikać"  dzisiejszego dnia po raz pierwszy. Chwilę później naszym oczom ukazała się w oddali Arka ustawiona nad zniszczonym blokiem czwartym czarnobylskiej elektrowni. Podjechaliśmy bliżej, mijając po drodze niedokończone budowle bloków V i VI oraz ich chłodnię kominową. Tutaj właśnie z pobliskiego lasku wyszedł do nas piękny lisek i dał się nam nakarmić. Zupełnie się nas nie bał czemu nie można się dziwić, zważywszy na to, że przez ponad 30 lat na tym terenie raczej nie widziano zbyt wielu ludzi. Przyroda pozostawiona jest tutaj samej sobie i mogliśmy się o tym przekonać również kilkaset metrów dalej, kiedy to zatrzymaliśmy się przy Pomniku Prometeusza. Obok niego znajduje się most nad zbiornikiem, z którego woda używana była do chłodzenia reaktora. Obecnie w wodzie tej pływają sobie niepokojone przez nikogo ryby, wśród których są także słynne czarnobyskie sumy. Widzielisy jednego całkiem sporego, jednak nie miał on, jak w różnych opowieściach ani trzech głów, ani kilku metrów długości, nie świecił się również. Nasz przewodnik opowiadał nam jednak, że udało mu się tutaj niedawno wypatrzeć suma, który miał około 2 metrów długości. A to już całkiem sporo!

Spod pomnika przejechaliśmy kolejne kilkaset metrów i znaleźliśmy się dosłownie kilkanaście metrów od IV reaktora. Mogliśmy tutaj z najbliższej odległości podziwiać Arkę, czyli nowy sarkofag, który nasunięty został na zniszczony blok pod koniec 2016 roku. Ma on izolować zniszczony reaktor co najmniej przez następne 100 lat. Na razie brakuje rozwiązań technologicznych, jak bezpiecznie zdemontować i wywieźć elementy roztopionego reaktora, a te będą groźne przez ponad tysiąc lat! Naukowcy liczą na to, że w ciągu tych 100 lat uda sie znaleźć już jakieś rozwiązanie tego poważnego problemu. Jak będzie - zobaczymy, albo zobaczą to dopiero następne pokolenia...

Spod Arki pojechaliśmy do pobliskiej zakładowej stołówki na obiad. Żeby zostać wpuszczonym na teren stołówki każdy musiał przejść kontrolę dozymetryczną na specjalnym urządzeniu. Choć to raczej tylko formalność obliczona na turystów odwiedzających zonę, to jednak przejście takiej kontroli jest obowiązkowym i jednoczesnie ciekawym doświadczeniem.

Po obiedzie udaliśmy się w kierunku największego miasta w rejonie elektrowni, czyli słynnej Prypeci. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze obok Czerwonego Lasu, przy znaku wjazdowym do Prypeci. Nazwa Czerwony Las (Рудий ліс) pochodzi od rudawoczerwonego koloru sosen, które obumarły z powodu wchłonięcia wysokiej dawki promieniowania, wywołanej katastrofą w Czarnobylu. Oficjalnie, w wyniku przeprowadzenia akcji oczyszczania skażonej strefy Czerwony Las został zrównany z ziemią przy pomocy buldożerów, a napromieniowane drzewa zakopano w tzw. cmentarzysku odpadów promieniotwórczych. Jednak w rzeczywistości prace zostały wstrzymane, gdy z gleby przerzucanej przez maszyny zaczęły wydostawać się ogromne dawki promieniowania. Okolice Czerwonego Lasu stanowią jeden z najbardziej skażonych obszarów na świecie. W samym Czerwonym Lesie żaden turystyczny autokar się nie zatrzymuje z powodu silnego napromieniowania. Wystarczy napisać, że przejeżdżając autokarem przez las, wewnątrz autokaru skażenie na dozymetrach osiągnęło wartość ponad 30 mSv (podczas gdy normalnie w mieście wynosi ono około 0.20 mSv).

Dla bardziej dociekliwych warto wiedzieć, że statystyczny Polak otrzymuje w ciągu roku od naturalnych żródeł promieniowania dawkę 2.7 mSv, a ze źródeł sztucznych (głównie medycznych) - dodatkowo około 0.9 mSv. Napromieniowanie pochodzenia medycznego stanowi przeciętnie dawkę około 1 mSv (pochodzącą przede wszystkim z prześwietleń rentgenowskich). Działalność przemysłowa odpowiada przeciętnej dawce około 0.1 mSv, w tym 0.02 mSv przypada na energię jądrową. Warto również wiedzieć, że dodatkowa dawka jaką pochłonął statystyczny Polak w 1991 roku (będąca skutkiem katastrofy w Czarnobylu), wynosiła około 0,0005 mSv.

Przyjmuje się, że jednorazowa dawka rzędu 5 Sv jest dla statystycznego człowieka dawką śmiertelną. Zaabsorbowanie dawki większej niż 2 Sv sprawi, że naszej skórze pojawią się czerwone plamy oraz bąble, zaś ona sama zacznie odchodzić pozostawiając nas w niewyobrażalnym bólu. Efekty naskórne pojawią się w ciągu 24 godzin od napromieniowania. Jeżeli zaabsorbujemy od 1 do 4 Sv, to w naszym organizmie zaczną obumierać leukocyty, erytrocyty i trombocyty. Nie jest to śmiertelne pod warunkiem, że podejmiemy się transfuzji krwi i będziemy brać odpowiednie antybiotyki. Objawy, które pojawią się natychmiastowo to wymioty, biegunka, zawroty głowy i gorączka. Bez odpowiedniego leczenia, człowiek umrze w ciągu kilku tygodni.

Na koniec dnia została nam chyba największa, oprócz samego zniszczonego reaktora, atrakcja zony, czyli miasto Prypeć. Wjazdu do miasta strzeże opuszczony szlaban. Żeby strażnicy go podnieśli ponownie należy okazać przepustki. O tym opuszczonym, 50‑tysięcznym mieście powiedziano i napisano chyba już wszystko. Półtoragodzinny spacer po mieście, lub raczej po tym co z niego pozostało, to naprawdę niesamowite przeżycie. Widzieliśmy oczywiście wszystkie najważniejsze miejsca w mieście: przystań dla wodolotów i znajdującą się przy niej kawiarnię, dom kultury, dom partii, kino, hotel, zwykłe mieszkalne bloki, całkowicie zarośnięty przez las stadion sportowy z niszczejącymi trybunami, wesołe miasteczko ze słynnym diabelskim młynem, przedszkola i szkoły oraz główne arterie miejskie porośnięte ponad trzydziestoletnim już lasem.

Zwiedzanie Prypeci było ostatnim punktem naszej dzisiejszej wycieczki do czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Gdy opuszczaliśmy już 30-kilometrową strefę, musieliśmy oddać dozymetry oraz specjalne urządzenia, które dostaliśmy przy wjeździe i które przez cały dzień musieliśmy na sobie nosić. Rejestrowały one dawkę promieniowania, które dzisiaj pochłonęliśmy. Dodatkowo każdy przeszedł raz jeszcze kontrolę dozymetryczną.

Po powrocie do Kijowa wysiedliśmy przy ogromnym centrum handlowym, w którym zrobiliśmy ostatnie zakupy. A wieczorem w naszym pokoju dzieliliśmy się wrażeniami z naszego majówkowego pobytu na Ukrainie. Jutro rano jedziemy na lotnisko Kijów-Boryspol i o 13.30 odlatujemy już do Modlina.

Poleski Park Narodowy - niedziela