wtorek, 31 maja 2016

Pogoria – dzień 8

Gdy ze swojej wachty nawigacyjnej zeszli nasi poprzednicy, byli cali mokrzy od ulewy, która właśnie nad nami przechodziła. Nie mieliśmy wesołych min, kiedy ich zobaczyliśmy. Przygotowani na najgorsze wyszliśmy na pokład. Jakaż była nasza radość, gdy okazało się, że dosłownie chwilę wcześniej przestało padać. Co prawda wokół nas co jakiś czas się błyskało, a na radarze raz po raz przesuwały się niedaleko nas strefy opadów, ale żaden deszcz przez 4 godziny nas nie dopadł.

Przed 4 nad ranem, kiedy kończyliśmy wachtę nawigacyjną wiatr zaczął się uspokajać. Na niebie spomiędzy chmur zaczęły nieśmiało pojawiać się gwiazdy, a tuż nad horyzontem, pomiędzy mijanymi przez nas platformami wiertniczymi przy holenderskim wybrzeżu, pokazał się piękny, czerwony, księżycowy rogalik.

Gdy o ósmej rano wyszliśmy na apel, już tak pięknie nie było. Co prawda morze było spokojne, ale pojawiła się znowu mgła, która sprawiła, że wszystko wokół znów stało się szare. Towarzyszyła nam ona prawie do końca dnia. I gdy już się wydawało, że nie ma żadnej nadziei na jakąś poprawę pogody, to nagle mgła się rozeszła i mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca. Jako że płyniemy wzdłuż holenderskiego wybrzeża, to w ciągu dnia udało się na chwilę złapać zasięg w telefonie. Był on na tyle wystarczający, że udało nam się zadzwonić do domu i powiedzieć, że żyjemy i płyniemy dalej! Przed samym pójściem spać przepływaliśmy jeszcze obok farmy wiatrowej zlokalizowanej na morzu, tuż u wybrzeży Holandii. Jutro pobudka wcześniej niż zwykle, bo mamy wachtę kambuzową i trzeba przygotować śniadanie. Miejmy nadzieję, że pogoda się poprawi i gdy dopłyniemy do wyspy Helgoland, będziemy mogli ją zwiedzić nie ryzykując przemoczenia się lub zmarznięcia. Oby nas tylko wpuścili do portu, bo na chwilę obecną nie mamy pozwolenia, bo nie ma miejsca w porcie. Zobaczymy jutro.

poniedziałek, 30 maja 2016

Pogoria – dzień 7

Dzisiaj kolejny cały dzień płynięcia. Nasza wachta nawigacyjna przypadła na godziny poranne. Byliśmy wtedy mniej więcej na wysokości Rotterdamu. Wiatr i fale były coraz większe, a widoczność spadła do około jednej mili morskiej, czyli niecałych 2 kilometrów. Statkiem rzucało we wszystkie strony. Momentami wiało siódemką i ósemką. Choć to jeszcze nie sztorm, to spora część załogi mocno to odchorowała. T. od wczoraj też jest chora, ale nie przez chorobę morską, a przez silne przeziębienie, którego nabawiła się przez paskudną pogodę. Miejmy nadzieję, że nic poważniejszego Jej nie będzie i lada dzień wróci do zdrowia.  Chyba Pogoria Jej się nie spodoba…

Przy obiedzie ciężko było jeść zupę, bo wylewała się brzegami talerza. Pojedyncze, mocniejsze wahnięcia, przesuwały i wywalały naczynia. Jedno z nich doprowadziło do wylania zup, gulaszów i wszystkiego, co było płynne. Wachta gospodarcza miała co sprzątać. A po obiedzie nadal to samo. Leżenie, spanie, jedzenie, nawigowanie, leżnie, spanie, jedzenie, nawigowanie… i tak w kółko. Wiatr po południu wzmógł się do ósemki i mamy już sztorm. W kolejnych godzinach ma się ponoć uspokajać, a jak będzie to zobaczymy…

niedziela, 29 maja 2016

Pogoria – dzień 6

Nasza poranna wachta nawigacyjna rozpoczęła się od mocnego uderzenia. Zaraz po wejściu na pokład usłyszeliśmy w radiu komunikat, że inny statek zaobserwował na morzu sygnał świetlny, który najprawdopodobniej jest światłem od kamizelki ratunkowej. Sprawdziliśmy podane namiary GPS i okazało się, że jesteśmy o jakieś 6 godzin drogi od wskazanego punktu, więc nie mieliśmy możliwości podjąć akcji poszukiwawczej. Nie wiemy, jak sprawa potoczyła się dalej, ale jak dopłynęliśmy kilka godzin później w okolice tego punktu, to na morzu pływał statek ratowniczy, prawdopodobnie wysłany w celu poszukiwań.

Po zakończeniu wachty nawigacyjnej mieliśmy od razu wachtę bosmańską, ale jako że dzisiaj jest niedziela, to nam się upiekło i nic nie musieliśmy robić. Mieliśmy aż do wieczora czas wolny na odpoczynek. I tak też zrobiliśmy. Praktycznie cały czas, z przerwami na obiad i kolację spędziliśmy w swoich kojach.

A o 20 wyszliśmy na kolejną tego dnia wachtę nawigacyjną. Wpłynęliśmy już na wody Morza Północnego i kierujemy się na niemiecką wyspę Helgoland. Mieliśmy płynąć do belgijskiej Ostendy, ale niestety nie ma dobrych wiatrów i później nie zdążylibyśmy dopłynąć na czas do Bremerhaven. Nasza wachta skończyła się o północy. Jedynym ciekawym momentem w czasie tych 4 godzin było przepłynięcie obok bojki nawigacyjnej. Pogoda kiepska, zachmurzyło się i coraz mocniej wieje. Na szczęście nie padało.

sobota, 28 maja 2016

Pogoria – dzień 5

Elektronika nie zawsze pomaga! Dzisiaj cała nasza wachta spóźniła się 15 minut na zbiórkę w kuchni. A dlaczego? Bo wszyscy nastawili sobie budziki w telefonie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przecież jesteśmy na brytyjskich wodach terytorialnych i obowiązuje tu czas uniwersalny (Greenwich), czyli o godzinę wcześniejszy. No a ponieważ w obecnych telefonach czas zmienia się automatycznie to już wiadomo dlaczego się spóźniliśmy. Wiedzieliśmy przecież, że na statku cały czas obowiązuje czas „polski”. Na szczęście zdążyliśmy wszystko przygotować na czas i śniadanie odbyło się bez przeszkód.

Po śniadaniu, około godziny 9.30, mieliśmy próbny alarm. Przy jego okazji zostały omówione wszystkie procedury bezpieczeństwa na statku, a także przeprowadziliśmy imitację akcji „człowiek za burtą”. Za człowieka robił karton po pomarańczach. Oczywiście już po paru chwilach od wyrzucenia nie było go widać. Dodatkowo dzisiaj od rana jest spora mgła i widoczność sięga momentami tylko kilkuset metrów, co utrudnia nawigację i jak wiadomo jest bardzo niebezpieczne. Jako że mieliśmy wachtę gospodarczą, to dziś do 16 i tak siedzieliśmy w kambuzie i przygotowywaliśmy obiad oraz sprzątaliśmy pod pokładem.

O 16, po zakończeniu wachty gospodarczej, przejęliśmy nawigację. Nadal wiatr wiał nam prosto w dziób, w związku z czym nie rozwijaliśmy żagli i płynęliśmy cały czas na silniku w stronę belgijskiego wybrzeża. Na szczęście mgła ustąpiła i całe 4 godziny naszej wachty świeciło piękne słońce. Dodatkowo jeszcze wzmógł się wiatr i wiało około 5 w skali Beauforta. Na morskich falach pojawiły się białe grzywy, a płynąc pod wiatr Pogoria przełamywała fale, raz po raz rozbryzgując dziobem wodę i zalewając część pokładu.

Skończyliśmy nawigować o 20. Zaraz potem poszliśmy wszyscy spać, bo musimy znów wstać na kolejną wachtę nawigacyjną o 4 nad ranem!

piątek, 27 maja 2016

Pogoria – dzień 4

Dzisiejszy dzień był bogaty w wydarzenia. Zaczęło się już na naszej wachcie nawigacyjnej, którą mieliśmy od północy do 4 rano. Po wypłynięciu z portu w Cherbourgu obraliśmy kurs na brytyjską wyspę Wight, położoną na południe od Southampton. Ponieważ nie było wiatru, płynęliśmy cały czas na silniku. Około godziny trzeciej na horyzoncie pojawił się jakiś bardzo jasno świecący statek. Z każdą minutą zbliżał się on w naszym kierunku i rósł w oczach. Gdy był już w zasięgu naszych radarów, sprawdziliśmy na ekranie monitora w kabinie nawigacyjnej, co to za statek. Okazało się, że do portu w Cherbourgu zmierza w swoim dziewiczym rejsie Harmony of the Seas – wodowany niedawno w Anglii, największy statek wycieczkowy na świecie. Minął nas w odległości kilkuset metrów, ale mimo to zrobił na nas niesamowite wrażenie. Mieliśmy naprawdę niesamowicie dużo szczęścia, że mogliśmy go zobaczyć płynącego na pełnym morzu.

Po naszej wachcie położyliśmy się szybko spać, bo o godzinie 12 znów mieliśmy wachtę nawigacyjną. I znów na tej wachcie było bardzo ciekawie. Gdy przejęliśmy stery na horyzoncie widać już było klify wyspy Wight. Mieliśmy ją opłynąć od południowego zachodu i płynąć dalej w kierunku miasta Cowes. Nic by w tym nie było nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że miejsce opłynięcia jest szczególnie niebezpiecznym miejscem na żeglarskiej mapie świata. Wystarczy napisać, że właśnie w tym miejscu przy tak zwanych The Needles (Igły) wywrotkę swoim jachtem zaliczył podobno sam Krzysztof Baranowski. Trudność opłynięcia charakterystycznego zachodniego przylądka wyspy, z trzema samotnie wystającymi z morza skałkami, polega na tym, że: z jednej strony są właśnie te skałki; z drugiej strony, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się mielizna o głębokości poniżej 2 metrów, ciągnąca się przez kilkaset metrów; panują w tym miejscu silne i bardzo zmienne prądy znoszące statek na różne strony; panuje tutaj bardzo duży ruch, zarówno małych żaglówek, motorówek, jak i większych jachtów oraz dużych statków; zaraz po przejściu cypla należy ostro skręcić na wschód, żeby zmieścić się w bardzo wąskim w tym miejscu pasie żeglownym. To dość dużo powodów żeby mieć obawy przed sterowaniem Pogorią w tym miejscu. No i żeby było wesoło, to właśnie tuż przed wpłynięciem w to miejsce oddałem stery w ręce T., która po raz pierwszy w życiu miała przyjemność prowadzić Pogorię. Szło jej naprawdę całkiem nieźle, ale tuż przed samym cyplem stery przejął od niej mechanik pokładowy…

Do miasteczka Cowes dopłynęliśmy około godziny 15. Stanęliśmy na kotwicy przed portem i rozpoczęliśmy przygotowania do opuszczenia na wodę motorówki. Ponieważ o 16 rozpoczynała się nasza wachta gospodarcza (kambuzowa) to poprosiliśmy kucharza, żeby przesunął kolację na później, tak, żebyśmy też mogli zwiedzić Cowes. Zgodził się i dzięki temu nasza wachta również popłynęła zwiedzać stolicę brytyjskiego żeglarstwa, jakim jest miasteczko Cowes oraz cała wyspa Wight.

Miasteczko jest niezwykle urokliwe. My z T. poszliśmy najpierw zobaczyć kościół, który był widoczny z Pogorii. Następnie udaliśmy się wzdłuż plaży na zachód, by następnie ładnym parkiem wspiąć się w wyższe rejony miasta. Kolejnym ładnym parkiem dostaliśmy się na przepięknie położony cmentarzyk przy następnym kościele. Następnie zeszliśmy w dół, w kierunku morza i dotarliśmy do przeprawy promowej na wschodnią część miasta. W tym miejscu zawróciliśmy i poszliśmy wzdłuż wybrzeża, główną, przeznaczoną tylko dla pieszych ulicą, przy której znajdowało się mnóstwo kafejek i sklepów z pamiątkami. Po drodze usiedliśmy w jednej z takich knajpek by zjeść pyszne lody, a w drugiej, już w samym porcie, by napić się tutejszego piwa.

Na statek wróciliśmy po godzinie 19. Pomogliśmy przy obsłudze kolacji, która wyjątkowo dzisiaj była w formie szwedzkiego stołu, a następnie mieliśmy do końca dnia czas wolny. W międzyczasie podniesiona została kotwica i popłynęliśmy dalej na wschód w kierunku Dover. Ponieważ znajdujemy się w najbardziej uczęszczanym morskim szlaku na świecie, czyli w Kanale Angielskim (lub jeśli ktoś woli La Manche), to musieliśmy dostać się na ściśle wytyczony tutaj szlak. Co chwilę mijały nas ogromne statki, pomiędzy którymi musieliśmy bezpiecznie manewrować. Dzisiaj pożegnał nas dosyć ładny zachód słońca, który wyglądał szczególnie uroczo na tle pływających wokół nas kolorowych żaglówek. Gdy się ściemniło poszliśmy spać, bo jutro musimy wstać skoro świt, aby przygotować dla wszystkich śniadanie.

Poleski Park Narodowy - niedziela