czwartek, 27 lutego 2014

Brazylia – Rio de Janeiro – Copacabana, Ipanema, Leblon, Barra, CaboFrio i Arraial do Cabo (część 4)













Ta część relacji będzie dotyczyć brazylijskich plaż i to nie tylko tych w samym Rio. Kolejnego dnia pobytu wybraliśmy się na słynne plaże w Rio. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia, tym razem wybraliśmy inną drogę, aby uniknąć porannych korków. Pojechaliśmy autostradą omijającą miasto od zachodu. To było dobre posunięcie, bo rzeczywiście uniknęliśmy korków, a dodatkowo poznaliśmy nowe rejony miasta. Zdziwiła nas między innymi kolejka linowa, której wagoniki powoli poruszały się nad kilkoma fawelami. Postanowiliśmy przeczytać o niej wieczorem w Internecie i być może wybrać się nią na przejażdżkę. Ponieważ wjechaliśmy do miasta od zachodniej strony, to aby dostać się na słynną Copacabanę, którą chcieliśmy zobaczyć jako pierwszą, musieliśmy po drodze minąć wszystkie znane plaże w Rio, po kolei: Barrę, Leblon i Ipanemę. Pierwszą mijaliśmy Barrę. W zasadzie nie jest to plaża w Rio, tylko w miejscowości Barra da Tijuca. Zaczęliśmy od niej, ponieważ to właśnie na nią wyjeżdża się po dojechaniu do końca autostrady. Od razu nam się bardzo spodobała. Była rozległa, długa i pusta z pięknym błękitnym morzem, wysokimi falami i złotym piaskiem. Powiedzieliśmy sobie, że potem na nią wrócimy. No ale najpierw Copacabana! Kolejnymi mijanymi plażami były Leblon i Ipanema. Choć ładne, to nie zrobiły na nas z drogi wielkiego wrażenia. Wreszcie dotarliśmy na słynną Copacabanę. O dziwo było na niej mało ludzi, co ponoć jest normalne w środku tygodnia. Bez problemów znaleźliśmy miejsce na parkingu, które kosztowało nas tylko 2 reale, wzięliśmy ręczniki i poszliśmy na plażę. Zanim jednak na nią doszliśmy, na słynnym deptaku kupiliśmy sobie po zimnym kokosie i popijając go przez słomkę weszliśmy na szeroką plażę. Przy samej ulicy zlokalizowanych jest mnóstwo boisk do piłki nożnej i do siatkówki, na których w weekendy stale ktoś gra. W środę było na nich pusto. Ludzi na plaży, jak wspomniałem, mało. Pogoda piękna, niebo błękitne, fale wysokie, więc nie czekając dłużej poszliśmy się kąpać. Oczywiście nie wszyscy naraz, żeby nie kusić miejscowych złodziejaszków. Po kąpieli wspólnie zdecydowaliśmy, że szybko się suszymy i jedziemy na Barrę. Tam podobało nam się bardziej. Można powiedzieć, że Copacabana „zaliczona”. Choć wcale nie zrobiła na nas oszałamiającego wrażenia. Chyba staliśmy się zbyt wybredni, albo za dużo już widzieliśmy :).

Tak więc wróciliśmy na Barrę. Znaleźliśmy bez problemu miejsce parkingowe, tym razem za 4 reale i poszliśmy na plażę. Była piękna, tylko że… wszędzie stały wbite flagi ostrzegające o silnych prądach i o zakazie kąpieli. Oczywiście surferzy i katesurferzy nic sobie z tego nie robili i śmiało pomykali pośród wysokich fal. Na szczęście zobaczyliśmy, że w wodzie są też ludzie i to nawet z małymi dziećmi, tylko bawią się w falach tuż przy brzegu. Już mieliśmy wchodzić do wody, gdy blisko nas usiadła młoda Brazylijka w przeciwsłonecznych okularach, która dziwnie się zachowywała i rozmawiała przez telefon. Jako że plaża wokół była pusta, to, wiedząc o wielu sposobach kradzieży w Rio, postanowiliśmy szybko wstać i przejechać trochę dalej. Gdy schodziliśmy z plaży mijaliśmy kolejnych dwóch szemranych typków, którzy najwyraźniej już czekali na zdobycze z naszych rzeczy. Kilkaset metrów dalej znaleźliśmy pusty i tym razem darmowy parking przy plaży. Tym razem już było przez cały czas spokojnie, a zabawa na wielkich falach i przy silnych prądach na dobre pozwoliła nam zapomnieć o nieprzyjemnej sytuacji. Tak spędziliśmy resztę popołudnia, po czym udaliśmy się w drogę powrotną do hotelu. Całkiem przypadkowo przejeżdżaliśmy jeszcze tuż obok słynnego Cidade de Deus – Miasta Boga – faweli rozsławionej na świecie przez film o tym samym tytule. Po powrocie sprawdziliśmy jeszcze w Internecie informacje o kolejce linowej, którą widzieliśmy rano. Okazało się, że wybudowała ją w 2011 roku francuska firma, dla mieszkańców faweli, żeby mogli łatwiej dostać się do swoich domów. Nazywa się Teleferico do Alemao. Kolejka ma 3,5 kilometra długości i składa się z 6 stacji. Łączy ze sobą aż 7 faweli. Przejazd nią w jedną stronę trwa 16 minut i kosztuje tylko 1 reala. Zdecydowaliśmy jednak, że nie skorzystamy z tej opcji zwiedzania faweli z powodu braku czasu, a także z obawy przed niechętnym przyjęciem nas przez mieszkańców :).

Następnego dnia, w czwartek zaplanowaliśmy sobie podróż na piękne plaże do Cabo Frio i Arraial do Cabo, które leżą około 160 km na wschód od Rio de Janeiro. Wyczytaliśmy wcześniej, że są to ulubione miejsca mieszkańców Rio na weekendowe i wakacyjne wyjazdy. Ruszyliśmy z samego rana, aby ominąć korki. Niestety zupełnie nam się to nie udało. Po 2 godzinach spędzonych w korku błogosławiliśmy, że nie musieliśmy dojeżdżać do centrum, tylko wcześniej skręciliśmy na wspaniały Most Prezydenta Costy e Silvy nad Zatoką Guanabara. Na nim ruch był już zdecydowanie mniejszy i odbywał się płynnie. Po drugiej stronie zatoki znajduje się już miasto Niteroi ze stocznią przy głównej drodze, z której podziwialiśmy budowane ogromne statki. Droga na wybrzeże upłynęła nam dość szybko. Droga przez cały czas była dwupasmowa, nie było dużego ruchu. To była miła odmiana, po atrakcjach jazdy w centrum i na przedmieściach Rio. Po niecałych 2 godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszej plaży w Cabo Frio. Nie wiedząc jeszcze jak wygląda zaparkowaliśmy samochód na pustej drodze dojazdowej do posesji. Od plaży oddzielał nas już tylko pas białych wydm, porośniętych drobnymi zaroślami. Wyszliśmy z samochodu, weszliśmy na wydmy i… od razu się zakochaliśmy. Oczom naszym ukazała się przepiękna plaża z białym piaskiem i błękitno-lazurowo-zielony ocean ze wspaniałymi falami. Była to plaża Praia do Foguete. Ludzi niedużo, głównie całe rodziny, więc o bezpieczeństwo nie musieliśmy się martwić. Nasze rzeczy leżały tuż przy morzu, a my pochłonęliśmy się zabawą wśród fal. Po około 2 godzinach naprzemiennych kąpieli i opalania się stwierdziliśmy, że jedziemy dalej, zobaczyć pozostałe plaże, o których tyle czytaliśmy. Doszliśmy do samochodu i stwierdziłem, że nie mogę otworzyć drzwi, bo kluczyk kręci się dookoła w zamku. Drzwi były zamknięte. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyłem dziurkę obok zamka. Ktoś próbował dostać się do samochodu, ale na szczęście mu się nie udało, bo ktoś go musiał spłoszyć. Zamek od strony pasażera był sprawny, więc mogliśmy jechać dalej. Trochę się zdenerwowaliśmy ale postanowiliśmy nie psuć sobie bardziej humoru. Dojechaliśmy do Arraial do Cabo nad rozległą plażę Praia Grande, leżącą od zachodniej strony miasta. Tutaj ocean był spokojniejszy, nie było dużych fal, ale za to jego kolor był jeszcze intensywniejszy. Woda była wręcz lodowata, w porównaniu z poprzednią plażą. Na piasku przy brzegu bawiło się sporo osób, ale niewiele się kąpało. Zostaliśmy tutaj około pół godziny, wykąpaliśmy się, porobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy na wschodnią stronę miasta. Plaża Praia dos Anjos nie zrobiła na nas większego wrażenia, położona była przy centrum miasta i blisko portu. W drodze powrotnej zobaczyliśmy jeszcze z drogi pięknie położoną plażę Praia da Prainha, ale już na nią nie poszliśmy. Robiło się późno a mieliśmy jeszcze drogę powrotną i chcieliśmy się zatrzymać po drodze na jedzenie. Z jedzenia wyszły nici, bo przegapiliśmy zjazd do restauracji, którą sobie wcześniej upatrzyliśmy, więc musieliśmy obejść się smakiem. Do naszego hotelu w Duque de Caxias dojechaliśmy przed godziną 18. Ominęliśmy popołudniowe korki i wieczorem mogliśmy jeszcze pobawić się w hotelowym basenie oraz wyjść do pobliskiej restauracji na kolację.

wtorek, 25 lutego 2014

Brazylia - Rio de Janeiro - Głowa Cukru i Góra Corcovado (część 3)














Do Rio de Janeiro dolecieliśmy późnym wieczorem. Podstawionym samochodem podjechaliśmy kawałek do wypożyczalni samochodów i tutaj zastała nas pierwsza niemiła niespodzianka. Mimo wcześniejszej rezerwacji pani informuje nas, że... samochodu nie ma, bo rezerwacja nie została potwierdzona. No ale jak miała zostać potwierdzona, skoro nie przysłali nam maila zwrotnego? Na nic jednak nasze tłumaczenia, rozmowa się przeciąga a E. coraz bardziej zdenerwowany. Po 2 godzinach dyskusji pani jednak znajduje jakiś samochód (Fiat Uno) i już po północy możemy jechać do naszego hotelu Mont Blanc, który znajduje się w Duque de Caxias, nieco na północ od samego Rio. Dobrze, że wcześniej obejrzałem sobie na Google street view jak wygląda droga do hotelu, bo nawet z GPS niełatwo byłoby trafić. W każdym razie dojeżdżamy do hotelu bez żadnych problemów. Poza drobnym odcinkiem przy samym lotnisku, gdzie budowali nową drogę, drogi puste, w końcu to środek nocy. No i na pewnych odcinkach drogi strasznie śmierdzi, jakby ktoś sobie zrobił kibelek na środku drogi... Dopiero następnego dnia mamy się przekonać dlaczego wszyscy odradzają wypożyczanie samochodu w Rio ;). Hotel nowy, pokój bardzo ładny - to miła odmiana po Manaus. Szybko idziemy spać, bo rano ruszamy na podbój miasta.



Poranek wita nas słońcem, ładnym widokiem na odległe Rio i dobrym śniadaniem. Nie tak dobrym jak w Foz do Iguacu, tam to był luksus. Po śniadaniu ruszamy na podbój Rio. Przygotowani na najgorsze zostawiamy prawie wszystkie cenne rzeczy w hotelowym sejfie. W ręku tylko aparat i dokumenty samochodu oraz trochę kasy na zwiedzanie. Ruszamy i po kilku minutach... stajemy w korku. Do centrum jeszcze około 15 kilometrów, które jedziemy około... 2 godzin. W dodatku żadne przepisy tutaj nie obowiązują, jeśli ktoś ma włączony kierunkowskaz przy zmianie pasa to tylko dlatego, że zapomniał go wcześniej wyłączyć. Odległość 20 cm między samochodami to wystarczająco dużo, żeby się między nie zmieścić. Dodatkowo, między samochodami stojącymi w korku, z prędkością zbliżoną do światła, jeździ niezliczona ilość skuterów i motorów, cały czas trąbiąc - zastanawiamy się dlaczego - odpowiedź poznamy w dalszej części dnia... Istna dżungla, tylko że w mieście. Na wszelki wypadek proszę A. żeby za każdym razem kiedy zmieniam pas przypominała mi o motorach... No i już wiemy dlaczego w nocy tak śmierdziało. Okoliczne zatoki wcinające się w dzielnice miasta są maksymalnie zasyfione śmieciami i prawdopodobnie fekaliami z okolicznych faweli - czyli dzielnic biedy. Jest ich ponoć w samym Rio ponad 900 i przejeżdżając obok każdej smród na chwilę się wzmaga. Cóż, sami chcieliśmy takich wakacji, więc cierpliwie stoimy w korku i podziwiamy to niesamowite miasto. Po około 2 godzinach podjeżdżamy pod Głowę Cukru. O dziwo bez problemów znajdujemy darmowe miejsce na parkingu pod stacją kolejki, którą wjeżdżamy na górę. Kolejka jest dwuetapowa. Wagonik zabiera na raz kilkadziesiąt osób, ale tłumów nie ma. Byliśmy przygotowani na długie czekanie w kolejce, ale jesteśmy miło zaskoczeni. Widoki z granitowej góry zapierają dech w piersiach. Rio de Janeiro jest cudownie położone. Widzieliśmy już wiele miast na świecie, ale Rio jest jednym z najpiękniej położonych. Przepiękne plaże dookoła, wzgórza, parki no i ocean oraz górujący nad wszystkim Chrystus Zbawiciel, na którego będziemy jechać za chwilę. Robimy sobie sesje zdjęciową na Głowie Cukru i zjeżdżamy na dół. Ruszamy na Corcovado.

Ale zanim tam dotrzemy przekonamy się o tym, dlaczego motory wiecznie trąbią... Gdzieś na wysokości ogrodu botanicznego muszę zmienić pas. Upewniam się, czy nie jedzie za mną żaden motor, sprawdzam, czy mam wystarczająco miejsca z przodu, skręcam i... słyszę uderzenie. Nie wiem skąd znalazł się za mną ten motor... Widzę jak chłopak z dziewczyną upadają na ulicę i łapię się za głowę. Szybko zjeżdżam na chodnik i razem z E. wychodzimy zobaczyć co się stało. Na szczęście oboje wstają, więc nic poważnego się nie stało. Chłopak zdenerwowany i lekko poobcierany. Dziewczyna trzyma się za udo i kolano. martwimy się o nią i jednocześnie boimy, żeby zaraz nie zebrała się grupka ich kolegów. Na szczęście chłopak okazuje się dość sympatyczny, a dziewczyna mówi, że trochę ją boli, ale nic jej nie jest. Proponujemy wezwanie policji, ale on mówi, że nie chce. Nasz samochód też na szczęście niewiele ucierpiał - mamy tylko pęknięty kołpak i lekko wgnieciony błotnik. Niby moja wina, ale tak do końca nie jestem tego pewien. W końcu musiał zasuwać jak szalony, no i... nie trąbił... W każdym razie E. szybko proponuje chłopakowi 100 reali, ten zgadza się, bierze kasę i jest po sprawie. Możemy jechać dalej. Od tego momentu w zasadzie staram się już w ogóle nie zmieniać pasów :).


Po objechaniu całego Parku Tijuca dojeżdżamy wreszcie na parking pod Corcovado. Tutaj też nie ma tłumów, więc miejsce na parkingu znajdujemy bez problemu. Stąd, po uiszczeniu opłaty za wstęp, busiki podwożą nas pod sam pomnik Chrystusa Zbawiciela. Jest ogromny. Ma ponad 30 metrów wysokości. Widoki są równie piękne jak z Głowy Cukru. Kolejna sesja fotograficzna, zakup pamiątek i zadowoleni możemy już wracać do hotelu. Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. W drodze powrotnej okazuje się, że przejeżdżamy przez historyczną dzielnicę Santa Teresa, jadąc drogą słynnego żółtego tramwaju. Niestety nie jeździ on już po mieście od czasu wypadku w 2011 roku, kiedy to śmierć ponieśli jadący nim turyści. Są ponoć plany, żeby na Igrzyska Olimpijskie w 2016 roku znów go przywrócić na tory, no ale my już nim raczej nie pojedziemy. Zatrzymujemy się jeszcze na zakupy w pobliskim Carrefourze. Do hotelu dojeżdżamy już po zmierzchu i po kolacji idziemy szybko spać. Następny dzień przeznaczamy na objazd po plażach.

Brazylia - Amazonia (część 2)














Nasza podróż do Manaus - miasta w sercu Amazonii - była dwuetapowa, z przesiadką w Sao Paulo. Ponieważ nasz samolot był opóźniony, to do drugiego zawieziono nas samochodem prosto z płyty lotniska. Do Manaus przylecieliśmy w środku nocy. Taksówką dotarliśmy do Hotelu Monaco i już na dzień dobry mieliśmy mały zgrzyt - pokój, który dostaliśmy był bez sejfu (a taki zamawialiśmy podczas rezerwacji), na dodatek jak gdyby nigdy nic, po całym pokoju biegały sobie małe karaluchy... Ponieważ był środek nocy daliśmy sobie spokój ze zmianą pokoju, tym bardziej, że obsługa w ogóle nie mówiła po angielsku. Na szczęście rano bez większych problemów zmieniono nam pokój. Mieliśmy sejf i tylko jednego :), za to bardzo dużego karalucha, który ulokował się w drzwiach do prysznica, ale okazał się mało natrętny - gdy po trzech dniach opuszczaliśmy pokój on dalej tkwił w tym samym miejscu, mimo tego, że drzwi były non stop otwierane i zamykane. Oczywiście uwieczniłem go na pamiątkowej fotce.

Spokojni o pozostawione w sejfie rzeczy poszliśmy na miasto. Pierwszy dzień postanowiliśmy spędzić na zwiedzeniu centrum i wybraniu najlepszej oferty wycieczki do dżungli. Przed wyjściem ustaliliśmy, że koniecznie chcemy zobaczyć 5 rzeczy i wybierzemy takie biuro, które nam to zagwarantuje. No ale na początek ruszyliśmy w miasto. Obowiązkowym punktem w Manaus jest oczywiście Teatr Amazonas - przepiękna budowla z czasów kolonialnych. Wcześniej na chwilę wstąpiliśmy do kameralnego kościółka tuż obok teatru, po czym zapłaciliśmy za wstęp i z przewodniczką zwiedziliśmy piękne wnętrze teatru. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem w teatrze odbędzie się darmowe przedstawienie i postanowiliśmy, że przyjdziemy je zobaczyć. Po teatrze udaliśmy się na zwiedzanie dalszej części miasta. Stare, zniszczone budynki często sąsiadują tu z pięknie odrestaurowanymi, kolorowymi willami z czasów kolonialnych. Gdzieniegdzie obraz szpeci jakaś brzydka, nowoczesna budowla, a wszystko razem daje wrażenie potężnego chaosu. Po drodze trafiliśmy do Amazon Gero Tours - poleconego nam na forach internetowych biura organizującego wyprawy do Amazonii. Wynegocjowaliśmy wszystko co chcieliśmy w dosyć rozsądnej cenie. Co prawda właściciele powiedzieli, że w 2 dni ciężko będzie to wszystko zrealizować, ale że dadzą radę i będzie ok. Ze 3 razy jeszcze spytaliśmy, czy na pewno wszystko zobaczymy i po zapewnieniu nas, że na pewno wszystko zobaczymy wpłaciliśmy zaliczkę i umówiliśmy się, że następnego dnia rano zabiorą nas spod hotelu. Potem udaliśmy się na targ przy porcie. Po drodze, na jednej z głównych ulic, mijaliśmy mnóstwo straganów ze wszystkim co można sprzedać - trochę jak w Paragwaju. Gdy dotarliśmy do portu i targu okazało się, że przyszliśmy już trochę za późno i niestety nie zobaczyliśmy już zbyt wielu fajnych ryb, z których słynie targ w Manaus. Ale za to sporo było stoisk z fajnymi i bardzo tanimi pamiątkami w stylu indiańskim. Po obkupieniu się nimi rozpoczęliśmy marsz powrotny do hotelu. Po powrocie nie mieliśmy już siły ani chęci wybrania się na przedstawienie do teatru. Poszliśmy więc wcześniej spać, tym bardziej, że następnego dnia czekała nas ranna pobudka.

Następnego dnia rano po śniadaniu, które niestety nie było tak dobre jak w Foz do Iguacu, zniecierpliwieni czekaliśmy aż przyjadą po nas na wyprawę do dżungli. Jak to bywa w Brazylii, przyjechali spóźnieni około 45 minut, ale tutaj to normalne. W każdym razie wyprawa została rozpoczęta. Najpierw dojechaliśmy do przeprawy przez Amazonkę - to część słynnej drogi transamazońskiej. Szybką łodzią płynęliśmy najpierw przez Rio Negro, a potem przez Rio Solimoes. Przy połączeniu się tych dwóch rzek zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na zrobienie zdjęć. To pierwsza rzecz, którą chcieliśmy koniecznie zobaczyć - miejsce, w którym zaczyna się "właściwa" Amazonka. Wody obu rzek łączą się, ale jeszcze przez kilkanaście kilometrów nie mieszają się, płynąc jednym korytem. Granica jest wyraźnie widoczna, gdyż wody rzeki Rio Negro są ciemne a Rio Solimoes brunatne. Wrażenie niesamowite. Dodatkowo mamy szczęście i widzimy delfina rzecznego - ten niestety nie jest jeszcze różowy tylko szary. Na drugim brzegu po raz pierwszy możemy poczuć smak wyprawy. Malutki drewniany port, przy którym handlarze sprzedają wszelkiego rodzaju ryby (łącznie z piraniami), które smażą od razu na grillu i przeróżne owoce, a nawet żywe zwierzęta. Na parkingu czeka już na nas stary volkswagen transporter, którym udajemy się w dalszą podróż. Po około 40 kilometrach zjeżdżamy z głównej drogi, potem po kilkunastu kilometrach kolejny skręt, tym razem już na drogę gruntową, a raczej błotno-gruntową po czerwonym laterycie. Dobrze, że ostatnio nie padało, bo nie wiem jak daliby radę przejechać w miejscach podmokłych. Po kolejnych kilkunastu kilometrach droga kończy się. Dalej można dotrzeć już tylko łodzią. Na przystani czeka na nas nieduża motorowa łódka. Płyniemy ją jakieś kilkanaście minut. Widoki nieziemskie, a to dopiero przedsmak naszej wycieczki. Wreszcie docieramy do celu. Chatki na palach, dachy z trzciny i bambusa - tak będziemy mieszkać przez najbliższe 2 dni. Przewodnik pokazuje mi miejsce do spania, czyli... hamak z moskitierą, pośród wielu innych hamaków i łóżek w wieloosobowej sali na piętrze. Będę spać razem z innymi turystami z różnych zakątków ziemi, jest też grupka Polaków z Rzeszowa - Polacy są wszędzie. A. i E. wykupili sobie opcję droższą i mają swój pokój w domku. Mogę u nich zostawić rzeczy. Ledwie zdążyliśmy się rozpakować i przyszła ulewa, na szczęście krótka, bo po jedzeniu wybieramy się na kilkugodzinną wyprawę po rzece. Już na samym początku musimy przedzierać się przez wodne szuwary do głównego nurtu rzeki. Trwa to kilka minut ale opłaca się - zaraz po przeprawie wokół naszej łódki raz po raz pokazują się różowe delfiny. Jest ich kilka i są śliczne, ale niestety nie udaje mi się żadnemu z nich zrobić zdjęcia :(. Różowe delfiny, to druga z rzeczy, które chcieliśmy zobaczyć. Płyniemy dalej. Przewodnicy raz po raz wypatrują w przybrzeżnych drzewach i szuwarach jakieś zwierzęta i nam je pokazują. Zastanawiam się, jak oni je dostrzegają - ja nic nie widzę, a oni co chwila palcami pokazują a to kajmana, a to papugi, małpy i wreszcie leniwce. Te ostatnie śmiesznie zwisają wysoko w gałęziach drzew. Po kilkunastu kilometrach czas zawracać. Ale nie wracamy tą samą drogą. Przedzieramy się przez zalane łąki, lasy i zarośla drogą na skróty. Krajobrazy które mijamy są bajkowe. Żadne zdjęcia nie oddadzą ich piękna, ale mimo to robię kilkaset fotek, żeby mieć pamiątkę. Gdy przedzieramy się przez zarośla, przewodnik pokazuje nam gniazda malutkich czerwonych mrówek. Wystają zaledwie kilkanaście centymetrów nad wodę i oblepiają wystające ponad wodę patyki. Zaczepiamy o takie jedno gniazdo i mrówki dosłownie rozbiegają się po całej naszej łódce. Najbardziej ucierpiał E., którego kilkanaście mrówek dopadło i ugryzło. Mówi, że strasznie piecze :). Wracamy do osady na kolację, ale to nie koniec wrażeń tego dnia. Gdy już zapada zmrok wypływamy raz jeszcze żeby wytropić kajmany. Po niedługim czasie przewodnikowi, tylko w sobie znany sposób, udaje się złapać jednego malutkiego kajmanka. Przez moment nawet zastanawiamy się, czy nie miał go wcześniej schowanego w łodzi :). Robię kilka zdjęć, ale nie robi to na mnie wielkiego wrażenia - zwierzak się męczy, a poza tym widziałem już podobne w Egipcie. Skupiam się za to na czymś innym - dużo piękniejszym. Kiedy szukamy kajmanów, przewodnik musi wyłączyć silnik w łodzi i każe wszystkim być cicho. Siłą rzeczy można wtedy skupić się na niesamowitych odgłosach, jakie docierają ze wszystkich stron ciemnej dżungli - niezapomniana chwila, spotęgowana jeszcze fruwającymi dookoła świetlikami. Czego chcieć więcej od życia?

Następny dzień wita nas pochmurną, ale nie deszczową pogodą. W hamaku spało się niezbyt wygodnie i jak na złość, tej jedynej nocy, co chwila musiałem wstawać do łazienki. Ale za to komarów nie było. W ogóle człowiek nastawiał się na niezliczone ilości komarów i miał tylko patrzeć, który to osobnik zarazi go malarią albo dengą a tu... praktycznie żadnego komara. Pierwszego zobaczyłem dopiero podczas wyprawy do dżungli, którą rozpoczęliśmy następny dzień. Nasze 3 życzenie stało się więc faktem. Wędrówka trwała około 2 godzin. Po drodze przewodnicy pokazywali nam różne zwierzęta i rośliny. Zobaczyliśmy między innymi kauczukowiec, roślinę z której Indianie robią kurarę i inne drzewa o fantazyjnych kształtach i korzeniach, mnóstwo lian, pnączy i innych ciekawych roślin. Ze świata zwierząt udało nam się zobaczyć oczywiście małpy i papugi. Widzieliśmy też dużo kopców termitów, przewodnik pokazał nam wielką mrówkę, której ugryzienie powoduje 24 godzinne silne bóle wymagające wizyty w szpitalu. Zdziwiliśmy się widząc "polską" wiewiórkę. Było sporo pająków (niestety bez tarantuli). Z rzadszych zwierząt widzieliśmy kameleona, który niestety nie dał się złapać, oraz śmieszną małą jaszczurkę z błękitnym gardłem. Kiedy reszta grupy poszła w dalszą wycieczkę po dżungli, my z drugim przewodnikiem, skrótem wróciliśmy do obozu. Bez żadnych innych turystów, tylko my i przewodnik, udaliśmy się łodzią na łowienie piranii. To nasze 4 życzenie :). Wędki to zwykłe patyki z przywiązaną grubą żyłką i wielkim haczykiem na końcu. Przynętą są po prostu pokrojone w kosteczki kawałki mięsa. Pytaliśmy, czy na pewno złapiemy na to piranie. Przewodnik uspokajał nas i uśmiechał się pod nosem. Zatrzymaliśmy się niedaleko naszego obozu w cichym zakolu rzeki i zarzuciliśmy wędki. Brania były praktycznie za każdym razem po zarzuceniu. Całą filozofią było takie zacięcie wędki, żeby pirania zaczepiła się o haczyk. Wszyscy złowiliśmy po kilka piranii, obfotografowaliśmy się z nimi i zadowoleni wróciliśmy do obozu. Wracając zaczął padać przyjemny deszczyk, a dopływając do brzegu postanowiliśmy się wykąpać w rzece. Na wszelki wypadek dopytaliśmy przewodnika, czy aby na pewno możemy się tu bezpiecznie wykąpać. Nie było żadnych przeszkód, więc szczęśliwi wskoczyliśmy do wody. Było super! Po kąpieli i przebraniu się musieliśmy zacząć się pakować. Jeszcze tylko obiad i wracamy do Manaus. Powrót opóźnił się o około godzinę, bo w międzyczasie zaczęło lać. Taki równikowy godzinny deszczyk. Wracając zastanawialiśmy się, jak wygląda droga po tym deszczu i czy samochód przejedzie po niej bez problemu. Okazało się, że rzeczywiście droga była bardziej grząska niż poprzednio i kilka razy samochód o mało co się nie zakopał w błocie. Sobie tylko znanymi sposobami kierowca poradził sobie z błotem i już pokonał najgorsze odcinki, gdy nagle zatrzymał się i podniósł głos pokazując coś na drodze. Okazało się, że środkiem drogi, rozciągnięty jak wyprostowany sznurek szedł sobie... wąż. I to nie byle jaki wąż, tylko dorodny boa dusiciel (constrictor) z przepięknym ubarwieniem i czerwonym ogonem. Miał około 2,5 metra długości i grubość ręki dorosłego mężczyzny. Od razu podbiegłem go obfotografować, ale przewodnik szybko mnie zatrzymał, żebym nie podchodził za blisko. Złapał węża i pokazał nam, jak potrafi być silny. Kazał nam ułożyć 3 ręce obok siebie i puścił ciało węża na nasze ręce. Boa owinął się wokół naszych rąk i mocno zacisnął mięśnie. Poczuliśmy, jak mocne i niebezpieczne potrafi być to zwierzę. Odłożyliśmy węża na pobocze, aby spokojnie wrócił sobie do dżungli i pojechaliśmy dalej. Dopiero w domu przeczytałem, że mieliśmy niezwykłe szczęście, bo spotkanie boa w ciągu dnia to wielka rzadkość, bo zwykle spędza on czas przykryty pod głazami albo schowany w gęstych zaroślach. To tłumaczy dlaczego nawet przewodnicy byli faktem spotkania z tym wężem tak bardzo podekscytowani. Z tego wszystkiego prawie zapomnieliśmy o naszym 5 celu wyprawy, na szczęście przewodnik pamiętał o tym, żeby zatrzymać się na poboczu drogi i pokazać nam wielkie lilie wodne - Lilia Victoria - największe lilie wodne na świecie, z których największe wytrzymują ponoć ciężar do 30 kilogramów. Po ich obejrzeniu pozostała nam już tylko droga powrotna do Manaus. Ponieważ tym razem nie zatrzymywaliśmy się na oglądanie granicy rzek, postanowiłem policzyć ile czasu zajmuje przeprawa przez Amazonkę w tym miejscu szybką łodzią. Płynęliśmy równo 15 minut - szybkość wynosiła około 40-45 km/h - łatwo więc obliczyć, że szerokość Amazonki w tym miejscu wynosi około 10 kilometrów! Aż strach pomyśleć, jak szeroka jest Amazonka przy ujściu do Atlantyku.


Ostatniego dnia pobytu w Manaus chcieliśmy jeszcze przejść się trochę po sklepach. Niestety poranek przywitał nas ulewnym deszczem i przedpołudnie spędziliśmy na spokojnym pakowaniu się. Gdy deszcz na chwilę zelżał poszliśmy tylko do pobliskiego supermarketu, kupiliśmy picie i trochę jedzenia oraz zamówiliśmy transport na lotnisko. Wczesnym popołudniem pojechaliśmy na lotnisko. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się i zrobiliśmy kilka zdjęć stadionowi Arena Amazonia, na którym rozgrywane będą Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w tym roku. To był już ostatni punkt naszej wizyty w sercu Amazonii. W kolejnej części relacji z Brazylii opiszę nasz pobyt i zwiedzanie Rio de Janeiro.

czwartek, 20 lutego 2014

Brazylia - Wodospady Iguazu (część 1)













Tak więc relację z Brazylii czas zacząć. Dzisiaj część pierwsza, czyli wycieczka nad przepiękne Wodospady Iguazu. Ale zanim się tam znaleźliśmy, to najpierw wymęczyła nas długa podróż. Z Warszawy do Lizbony 4 godziny, potem do Rio de Janeiro - 10 godzin. Stamtąd, po 12 godzinach czekania, mieliśmy mieć kolejne 2 samoloty, ale miły pan na lotnisku powiedział nam, że jeśli się pospieszymy, to zdążymy na bezpośredni samolot do Foz do Iguacu. Z wywieszonym jęzorami pobiegliśmy więc do odprawy a tam... awaria komputerów i w ogóle wszystkiego. Na szczęście podeszliśmy do stanowiska odpraw i kolejna miła pani, bez kolejki zmieniła nam bilety i kazała... biec do samolotu. No to biegniemy, w głośnikach już wymawiają nasze nazwiska jako "last call" i jako ostatnie osoby wpadamy do samolotu. Udało się. Na miejsce przylecieliśmy więc 12 godzin wcześniej i mamy czas na spokojne zwiedzenie miasta. Hotel przyjemny, miasto też dosyć ładne. Termometr koło supermarketu, w którym robimy sobie zakupy wskazuje 38 stopni w cieniu. Dajemy radę, popołudnie spędzamy w hotelowym basenie i snujemy plany na najbliższe dni.

We wtorek rano, po pysznym śniadaniu, zamówioną dzień wcześniej taksówką jedziemy na argentyńską stronę wodospadów. Pogoda wspaniała. Nasz taksówkarz nie tylko podwozi nas do parku, ale i pomaga nam kupić bilety i załatwić dodatkowe atrakcje. Wykupujemy bilety oraz rejs motorową łodzią pod same wodospady, z "opcją mokrą". Od tego też zaczynamy zwiedzanie. Najpierw łódka zabiera nas pod wodospady tak, żebyśmy mogli porobić sobie zdjęcia. Po sesji fotograficznej chowamy wszystkie rzeczy do specjalnych worków (dobrze, że mam wodoodporny aparat) a łódka wjeżdża wprost pod ogromny wodospad. Wspaniałe uczucie, szczególnie w takim upale, aż w głowie się kręci. Potem jeszcze jedna powtórka i powrót do przystani, skąd już dalej na piechotę zwiedzamy pozostałą część parku.

Najpierw przyjemna wędrówka wśród mniejszych wodospadów otoczonych przepiękną dżunglą. Co jakiś czas na drodze pojawiają się prześmieszne koati, czyli ostronosy - symbol tutejszego parku. Zajęte zabawą i szukaniem jedzenia nie przejmują się w ogóle obecnością ludzi. Pośród drzew co chwila przelatują kolorowe ptaki i motyle. Po zwiedzeniu tej części czeka na nas deser. Wąskotorową kolejką udajemy się nad Garganta del Diablo - czyli Gardziel Diabła - samo serce Wodospadów Iguazu. Zanim jednak się tam znajdziemy musimy przejść od stacji końcowej kolejki, po specjalnie wybudowanych kładkach na rzece około 1,5 kilometra. Podróż nie jest ani przez moment nudna. Cały czas przepiękne krajobrazy i poszukiwanie  zwierzątek. Udaje nam się zobaczyć kolejno: bardzo duże jaszczurki, jakieś duże ryby w rzece, dużego żółwia rzecznego, średniego kajmana, kolorowe ptaki i dużo motyli. Po kilkunastu minutach dochodzimy nad krawędź wodospadu. Widok jest niesamowity. Od patrzenia aż kręci mi się w głowie. Stoimy nad samą dziurą, huk jest ogromny a widoki cudowne - żadne zdjęcie nie jest w stanie tego oddać. Po kilkunastu minutach wpatrywania się w wodospad wracamy. W drodze powrotnej zastanawiamy się dlaczego wszystkie osoby, które dotąd pytaliśmy o to, po której stronie wodospady są piękniejsze - po argentyńskiej czy brazylijskiej, odpowiadały nam, że... nie da się ich porównać i ocenić, bo po obu stronach są po prostu inne. Hmm... nie daje nam to spokoju, ale już nazajutrz się sami przekonamy.

Środowy poranek znowu piękny i słoneczny. Mamy farta. Tym razem jedziemy autobusem. Nasz hotel jest przy samym dworcu autobusowym, więc będziemy sobie siedzieć, no i zaoszczędzimy sporo kasy. Bez problemów docieramy do parku, kupujemy bilety i parkowym autobusem udajemy się na zwiedzanie. Wysiadamy przy głównym szlaku nad wodospady. Witają nas oczywiście wszędobylskie koati. Po brazylijskiej stronie jest mniej zwiedzania, nie dochodzi się też pod główny wodospad, ale schodzi się za to niżej, jakby pod wodospady. Platforma widokowa jest także nad samą Gardzielą Diabła, ale nieco niżej. Wrażenie również niesamowite, tym bardziej, że w ostatniej części kładek, unoszące się z wodospadów drobinki wody w postaci pary wodnej lecą prosto na nas i przyjemnie schładzają nas w upale. Widoki nieziemskie ale... zupełnie inne niż po stronie argentyńskiej. Już teraz rozumiemy dlaczego wszyscy mówili, że nie da się porównać obydwu stron. Zastanawiamy się, po której stronie było ładniej i dochodzimy do wniosku, że... nie da się tego porównać :). Jako że zwiedzanie wodospadów po stronie brazylijskiej trwa krócej niż po argentyńskiej, to korzystamy z okazji i zwiedzamy Park Ptaków, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. W parku oglądamy mnóstwo egzotycznych ptaków i w przyjemnym cieniu drzew spędzamy około godziny a następnie pozbywamy się sporej sumy pieniędzy w parkowym sklepiku z pamiątkami, kupując różne upominki i pamiątki. Jak się później okaże, to był strzał w dziesiątkę, bo w dalszej części naszej podróży nie spotkamy już tak fajnych i w miarę tanich rzeczy jak tutaj.

Trzeciego dnia pobytu na granicy trzech państw decydujemy się odwiedzić Paragwaj. Zastanawialiśmy się, czy nie zwiedzić jednej z największych zapór na świecie - Tamy Itaipu na Paranie, ale rezygnujemy z niej - widzieliśmy ją dość dobrze z okien samolotu i to nam wystarczy. Zamiast tego chcemy trochę pochodzić po sklepach w przygranicznym Ciudad del Este. Znów jedziemy autobusem do samej granicy. Tu wysiadamy, bo musimy wziąć pieczątkę (bez tego mogą nam potem robić problemy) i dalej już na piechotę, mostem granicznym na Paranie idziemy do Paragwaju. Po przejściu kontroli paszportowej idziemy na miasto. Szybko jednak mamy dość. To jeden wielki bazar uliczny, gorszy od tego, który był na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Syf, brud, smród i ubóstwo. Nawet nie ma co zwiedzać, a nawet jeśli by było, to strach chodzić, takie typki co chwila przechodzą obok nas, że decydujemy się szybko zawrócić. W lepszej jakości sklepiku kupujemy jakieś tanie pamiątki i chwilę potem jesteśmy już po drugiej stronie Parany. Tutaj siadamy sobie w barku przy głównej ulicy i jemy obiad "na wagę". Nie jest to jakiś super bar, ale jedzenie tanie i nawet dobre a obsługa przyjemna. Autobusem wracamy do hotelu, pakujemy się i ruszamy na lotnisko w dalszą podróż. Teraz czeka na nas Amazonia, ale to już w drugiej części :). 

Puszcza Kozienicka i Kozienice