Dzisiaj wybraliśmy się do kilku miejsc, z których większość związana była z chrześcijaństwem. Najpierw pojechaliśmy do Madaby, która znana jest przede wszystkim ze swoich licznych mozaik. Najsłynniejszą jest pochodząca z VI wieku mapa Bliskiego Wschodu na posadzce greckokatolickiej bazyliki świętego Jerzego. Mozaika ta stanowi najstarsze kartograficzne przedstawienie Ziemi Świętej, z uwzględnieniem Jerozolimy. Oprócz niej w mieście znajduje się wiele obiektów z okresu bizantyjskiego, w których ciągle odkrywane są i restaurowane coraz to nowe mozaiki. Wiele z nich można podziwiać w Parku Archeologicznym i oraz w kilku innych obiektach sakralnych w mieście.
Po zwiedzaniu poświęciliśmy trochę czasu na zakup drobnych pamiątek i wypicie soku z granatu, a następnie ruszyliśmy dalej w drogę. Obraliśmy kierunek na biblijną Górę Nebo. Według lokalnej tradycji, potwierdzonej między innymi świadectwami starożytnych pątników, z Góry Nebo biblijny Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, do której nie było mu jednak dane wkroczyć razem z plemionami izraelskimi. Dzisiaj na szczycie znajduje się Sanktuarium Mojżesza z parkiem archeologicznym, którym opiekują się franciszkanie z Kustodii Ziemi Świętej. Miejsce jest czczone przez wyznawców tak zwanych religii abrahamowych: żydowskiej, chrześcijaństwa oraz islamu. Po obejrzeniu sanktuarium i zrobieniu zdjęć wróciliśmy do samochodu i kontynuowaliśmy naszą podróż.
Kolejnym punktem było miejsce chrztu Jezusa Chrystusa (Bethany Beyond the Jordan) nad rzeką Jordan. Niewiele brakowało, a w ogóle nie mielibyśmy okazji go zobaczyć, bowiem na miejsce chrztu, znajdujące się właściwie na samej granicy z Izraelem, nie są wpuszczani indywidualni turyści. Samochodem dojeżdża się na parking, z którego kursują co pół godziny specjalne turystyczne autobusy z przewodnikiem. W okresie zimowym kursują jedynie do godziny 15.00, o czym nie mieliśmy pojęcia, a my byliśmy tam przed godziną 15. Na szczęście udało nam się załapać na ostatni autobus. Zwiedzanie samego miejsca chrztu i jego okolicy trwa w sumie około 40 minut. Przewodnik najpierw prowadzi grupę do miejsca w którym Jan Chrzciciel ochrzcił Jezusa Chrystusa. Cytując znalezionego w sieci bloga podróżniczego: (http://marianka.geoblog.pl/wpis/214538/chrzest) „Wbrew temu co myśli większość ludzi, do legendarnego chrztu nie doszło w samej rzece Jordan. Zgodnie z ustaleniami archeologów, Jan chrzcił przy ujściu mniejszego źródła, które wpadało do Jordanu. Działo się to zresztą w miejscu, gdzie rzeka była płytsza, więc powstał bród, przez które prowadził szlak handlowy. Lokalizacja była więc idealna. Nie tak łatwo było ją jednak ustalić w czasach współczesnych. Mimo obecnego tutaj intensywnego kultu wczesnych chrześcijan, miejsce to na długie wieki popadło w zapomnienie. Nie było łatwo odnaleźć go z powrotem - poszukiwań nie ułatwiała przebiegająca tędy zaminowana granica między Jordanią i Izraelem, więc dopiero po pokoju zawartym w roku 1994 i oczyszczeniu terenu można było zacząć wykopaliska. Oczywiście towarzyszyły im spore kontrowersje, które ucichły po odprawionej tu przez Jana Pawła II mszy, która oficjalne potwierdziła, że jeśli pielgrzymować, to tu. Dzisiaj to miejsce (jak i konkurencyjny, izraelski kompleks nad Jordanem) rzeczywiście odwiedzane jest przez tłumy pielgrzymów, z których niektórzy decydują się nawet na odnowienie chrztu w pobliskim, koszmarnie zanieczyszczonym dziś Jordanie. Po janowym źródle nie zostało nic - w jego miejscu dziś jest bury stawek i ruiny wczesnochrześcijańskiego kościoła św. Jana Chrzciciela tuż obok. Tutejszej wody nikomu nie wolno dotknąć, wyjątek zrobiono jedynie dla papieża Franciszka.
Chrzcielnej wody dotknąć nie można, ale za to można przejść się pasażem pod daszkiem z trzciny, ciesząc oczy kwitnącą bugenwilą. Można popatrzeć sobie na szeroką panoramę okolicy i na złotą kopułę prawosławnej cerkwi położonej tuż nad Jordanem. Można popatrzeć na majaczące na horyzoncie bryły kilku innych chrześcijańskich świątyń, każdą należącą do innego wyznania. Jest armeńska, grecka, protestancka.”
Gdy wróciliśmy do samochodu zrobiło się już późno, ale postanowiliśmy jeszcze poszukać jakiejś plaży nad Morzem Martwym, żeby porobić zdjęcia i ewentualnie się wykąpać w morzu. Niestety, pomimo usilnych starań ciężko jest znaleźć jakąś darmową plażę nad Morzem martwym, bo jej po prostu nie ma. Podjechaliśmy do znalezionego przeze mnie jeszcze w Warszawie hotelu Ramada, w którym chcieliśmy udać się na prywatną, hotelową plaże, ale po pierwsze było już za późno, a po drugie wstęp kosztowałby nas 25 JOD-ów od osoby. Trochę idiotycznie wydać 130 złotych tylko na to, żeby zrobić sobie parę zdjęć nad morzem. Pojechaliśmy więc parę kilometrów dalej, na wskazaną nam przez hotelowego boya publiczną plaże Amman Beach. Okazało się, że ona również jest płatna. Co prawda wstęp kosztował „tylko” 12 JOD-ów, ale też zrezygnowaliśmy z wejścia, gdyż było już na tyle późno, że nie miało to sensu. Być może wrócimy tam jutro albo w poniedziałek.
Z plaży postanowiliśmy wracać już do naszego hotelu. Kolejny raz Morze Martwe żegnało nas ładnym zachodem słońca. Niestety trafiliśmy również w sam środek potężnego korka, ciągnącego się aż od samego Morza Martwego. Dzisiaj jest wszak islamski weekend i większość ludzi wypoczywa za dnia nad Morzem Martwym, a wieczorem dodatkowo przy trasie ustawiają się sprzedawcy, głównie z warzywami, no i z trzech pasów ruchu nierzadko robi się tylko jeden, co przy wzmożonym ruchu weekendowych powrotów powoduje gigantyczne korki. Powrót do hotelu zajął nam więc około 2 godzin, zamiast kilkudziesięciu minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz