Nasz wyjazd zbliża się do końca. Dzisiaj mieliśmy zwiedzać Izrael. No właśnie… mieliśmy. Jednak wczoraj wieczorem, po wnikliwej analizie Internetu i relacji z przejścia granicznego King Hussein Bridge, zdecydowaliśmy, że jednak nie pojedziemy do Izraela. Już nawet nie chodzi o to, że mogliby nas nie wpuścić z powrotem do Jordanii bez nowej wizy, bo to dałoby się zapewne jakoś załatwić. Po prostu szkoda nam było wydawać około tysiąca złotych na wycieczkę (bo tyle by ona mniej więcej kosztowała), która najprawdopodobniej trwałaby cały dzień, a samego zwiedzania byłoby zapewne tylko kilka godzin. I to nie wiadomo czy w ogóle byłby czas na pojechanie do Jerycha i Betlejem. Z relacji wielu osób, które przekraczały tę granicę wynikało, że najkrótszy czas jej przekroczenia w jedną stronę to 3 godziny, ale nierzadko jest i tak, że czeka się ponad 8 godzin (w jedną stronę!). Takiego ryzyka podjąć nie chcieliśmy, tym bardziej, że w niedzielę ruch na tej granicy jest podobno największy.
W związku z tym mogliśmy sobie dzisiaj dłużej pospać. Po śniadaniu, dokładnie o godzinie 11.00, pojechaliśmy nad Morze Martwe, na publiczną plażę Amman Beach. Po zapłaceniu 12 JOD-ów od osoby mogliśmy dziś w końcu wejść na plażę. Ponieważ islamski weekend skończył się wczoraj, to dzisiaj na plaży było zaledwie kilkanaście osób. Można więc powiedzieć, że mieliśmy ją dla siebie. No i dodatkowo temperatura na dworze była komfortowa bo było około 23 stopni. Na plaży spędziliśmy równe 2 godziny. D. tylko zamoczyła nogi, a ja oczywiście musiałem się wykąpać, choć z kąpielą to miało niewiele wspólnego. Po prostu leżałem sobie na plecach w wodzie, której zasolenie wynosi ponad 30%. Woda była przyjemnie ciepła. Po kąpieli wysuszyłem się, nazbierałem na pamiątkę trochę bryłek soli i poszliśmy umyć się pod prysznice, co tutaj jest koniecznością.
Około godziny 14 ruszyliśmy w dalszą drogę. Postanowiliśmy dziś dojechać aż do zapory Mujib Dam na rzece Wadi al-Mudżib, której kanion i ujście, a także okoliczne doliny, zostały wpisane w 2011 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zanim jednak dojechaliśmy do naszego celu musieliśmy wspiąć się naszym chevroletem z -411 metrów pod poziomem morza na ponad 800 metrów nad poziom morza. I to w dodatku wąziutkimi, miejscami ekstremalnie stromymi, górskimi dróżkami. Już na samym początku wspinaczki drogę zagrodził nam zabłąkany nie wiadomo skąd wielbłąd. Następnie mieliśmy dreszczyk emocji przy wspinaniu serpentynami na okoliczne szczyty, przepięknie położone pośród żwirowej pustyni – typowego seriru. Później musieliśmy pokonać jeszcze jedną przełącz, a drogę w międzyczasie zatarasowało nam stado owiec. Mijaliśmy też ślicznego osiołka. Zaraz za drugą przełęczą krajobraz zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z pustyni wjechaliśmy na płaskowyż z piękną zieloną trawą i licznymi polami uprawnymi. Minęliśmy też zagubiony gdzieś pośrodku gór pomnik w postaci czołgu.
Nad samą zaporę już nie zjeżdżaliśmy. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, skąd bardzo dobrze widać było zaporę i znajdujące się za nią jezioro. Stąd zawróciliśmy i obraliśmy kierunek na Amman, jednak po drodze wstąpiliśmy jeszcze do znajdującej się po drodze Madaby. Ponieważ nie pojechaliśmy do Izraela, to musieliśmy coś zrobić z wymienionym wcześniej pieniędzmi. Postanowiliśmy więc kupić sobie kilka pamiątek z Madaby, w tym między innymi mozaiki.
Do hotelu dotarliśmy o godzinie 18. Po rozpakowaniu się poszliśmy do pobliskiej restauracji, żeby zamówić sobie lokalne jedzenie. Narodową potrawą Jordanii jest mansaf, czyli jagnię pieczone z ziołami, podawane z migdałami, ryżem, nasionami sosny i orzechami. Postanowiliśmy więc zamówić sobie właśnie mansaf. Niestety podano nam tylko dość słabo doprawiony ryż z kawałkiem ugotowanej baraniny. Migdałów, nasion sosny i orzechów raczej w tym posiłku nie doświadczyliśmy… No cóż, nie zawsze ma się szczęście do dobrej restauracji. Po jedzeniu wróciliśmy do pokoju, obejrzeliśmy zdjęcia oraz film na laptopie i poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz