To wstyd, że w tym roku pojawiłem się nad Babantem dopiero w sierpniu. I to tylko na weekend. Po raz pierwszy od lat nawet nie ustawiłem na polu przyczepy. Tak jak pisałem już chyba wcześniej czuję się troszkę tak, jakbym "zdradzał" Babant. Ale jakoś w tym roku ciężko mi się było zebrać. Po pierwsze nie mam aż tyle urlopu i muszę siedzieć w pracy, po drugie nie mogę już zostawiać na dłużej mamy samej w domu, bo coraz gorzej sobie radzi sama.
No ale w końcu dojechałem. Wyrwałem się na weekend z mamą, na sobotę i niedzielę. Wyjechaliśmy z Warszawy w dużym deszczu. Padało prawie przez połowę drogi, ale prognozy na dalszą część weekendu były optymistyczne i, co najważniejsze, sprawdziły się. Po południu wypogodziło się i ładnie było już do niedzieli. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Szczytnie, żeby kupić sobie na obiad kebaba.
Po przyjechaniu na pole rozbiłem 2 małe namioty i mogłem usiąść w końcu z przyjaciółmi. Potem poszedłem jeszcze biegać, no i oczywiście obowiązkowo wykąpać się w jeziorze. A wieczorem usiedliśmy oczywiście przy ognisku, czyli naszej "pralce". W niedzielę po późnym śniadaniu trzeba było powoli zacząć składać namioty. Oczywiście znów była kąpiel w jeziorze, no i około 17.00 ruszyliśmy już w drogę powrotną do Warszawy. Króciutki pobyt, ale może jeszcze uda mi się wyrwać na jakiś weekend? Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz