Nasza wyprawa do Islandii zaczęła się od podróży do… Gdańska. To właśnie z tamtejszego lotniska im. Lecha Wałęsy wylecieliśmy samolotem linii Wizz Air do Keflaviku.
Ale zanim to nastąpiło najpierw musieliśmy tam dotrzeć. A nie wydawało się to takie oczywiste po tym, jak wczoraj spadło w Gdańsku tyle deszczu, ile wynosi 2-miesięczna norma dla tego miasta. Woda zalała większość najważniejszych ulic i skrzyżowań w mieście. Postanowiliśmy pojechać autostradami (A2 i A1). Po dojechaniu na obwodnicę Gdańska stwierdziliśmy, że mamy jeszcze bardzo dużo czasu. Zbiórka na lotnisku była o 17.00, a my dojechaliśmy przed 14.00. Pojechaliśmy więc nowo oddaną drogą, czyli trasą z tunelem pod Martwą Wisłą, w okolice stadionu PGE Baltic Arena, a następnie nad znajdującą się niedaleko plażę w dzielnicy Brzeźno. Na plaży nie posiedzieliśmy zbyt długo, bo nie była zbyt ładna, a poza tym pogoda nie była najlepsza. Udaliśmy się za to do leżącego naprzeciwko plaży baru na rybkę z frytkami. Po zjedzeniu porcji niezbyt dobrego dorsza pojechaliśmy na chwilę do Rossmanna, a potem już na lotnisko. Po drodze trafiliśmy niestety na korek i na zbiórkę byliśmy trochę spóźnieni. Na szczęście okazało się, że na tym samym parkingu co my, czekał, też trochę spóźniony, lider naszej grupy i razem pojechaliśmy na lotnisko.
Niewiele brakowało, a musiałbym dopłacać prawie 200 zł za bagaż. Pani sprawdzająca bilety przyczepiła się, że mam zbyt duży bagaż podręczny i kazała mi go włożyć do specjalnej kratki do sprawdzania wielkości bagażu. Musiałem się nieźle natrudzić, żeby go tam upchnąć i zmieścić, ale po długiej walce i oddaniu części rzeczy K. w końcu się to udało. Mało brakowało, bym przy wyjmowaniu go, przewrócił cały metalowy stojak na obsługę lotu.
Lot minął nam spokojnie. Na lotnisku w Keflaviku byliśmy około 20.30 czasu islandzkiego. Musieliśmy od razu przystosować się do tego, że praktycznie przez cały czas będzie tutaj jasno. Dużo czasu zeszło nam na załatwianiu samochodów, ponieważ przyleciały razem aż 3 grupy Solistów. Nasza grupa jeździ busem, którego prowadzi K. i Hyundaiem i10, którego prowadzę ja.
Po załatwieniu formalności z samochodami od razu zaczęliśmy zwiedzanie wyspy. Ponieważ było późno, pojechaliśmy na wcześniej ustalony przez lidera nocleg do gorących źródeł Reykjadalur, czyli do Parującej Doliny. Jechaliśmy do nich około godziny, a po zaparkowaniu samochodów na parkingu musieliśmy jeszcze wziąć najpotrzebniejsze do noclegu rzeczy i ruszyć na trekking pod górę. K. powiedział nam, że to jakiś 15 minut pod górkę. Nikt z nas nie wiedział, oczywiście oprócz K., o tym ile będziemy rzeczywiście iść. Z każdą minutą marszu byliśmy coraz bardziej zmęczeni i wkurzeni. Wszyscy mieliśmy dość, ale gdy po około godzinie marszu doszliśmy wreszcie na miejsce, naszym oczom ukazał się tak przepiękny widok, że szybko wybaczyliśmy naszemu liderowi ten morderczy marsz.
Gdy rozbijaliśmy namioty było już dobrze po drugiej w nocy. No właśnie, ale jakiej nocy? Jak już wspomniałem tutaj w lecie nie ma nocy. Właściwie tylko na jakieś 2-3 godziny robi się trochę ciemniej (taka szarówka). W związku z tym mam problem z dzieleniem wpisów na poszczególne dni. Będę po prostu dzielił dni od noclegu do noclegu. Tak więc po rozstawieniu namiotów zjedliśmy kolację, czyli batoniki, kabanosy i kanapki z podróży i poszliśmy poleżeć w przepływającym obok naszych namiotów górskim potoku. Nie zwariowaliśmy – woda w potoku miała temperaturę przyjemnej gorącej kąpieli w wannie. Cóż to była za wspaniała kąpiel! No i pogoda nam dopisała. Przez cały czas było ładnie, dość ciepło jak na tutejsze warunki i praktycznie bezwietrznie, co też jest na Islandii rzadkością. Spać poszliśmy grubo po trzeciej nad ranem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz