czwartek, 21 lipca 2016

Islandia - dzień 7

Całą dzisiejszą noc padał deszcz. Gdy nadszedł czas pobudki… przestało padać. Mieliśmy wyjątkowe szczęście – namioty składaliśmy znów prawie na sucho. Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku wodospadu Dettifoss, który znajduje się przy głównej drodze. Jest to wodospad o największym w Europie przepływie wody. Przez próg wodospadu przelewa się średnio 193 m³ wody na sekundę – ta wartość zmienia się w zależności od pory roku. Moc produkowana przez przepływającą przez Dettifoss wodę wynosi średnio 85 megawatów. Ma wysokość 45 metrów i szerokość 100 metrów. Zaraz obok, kilkaset metrów w górę rzeki Jökulsá á Fjöllum znajduje się wodospad, a właściwie wodospady Selfoss, które wyglądają z oddali trochę jak miniaturka wodospadów Iguazú. Po krótkim marszu z parkingu mogliśmy podziwiać oba wodospady. Są naprawdę niesamowite. Szkoda tylko, że w czasie drogi znów zaczęło padać, bo pewnie przy dobrej pogodzie i świecącym słońcu wodospady wyglądają jeszcze bardziej imponująco, szczególnie gdy w obłokach unoszącej się pary wodnej tworzy się tęcza.

Po zobaczeniu wodospadów ruszyliśmy w drogę do kaldery czynnego wulkanu Krafla, wypełnionej turkusowym jeziorkiem Víti (co oznacza Piekło), o dużej zawartości siarki. Obeszliśmy krater dookoła, oglądając po drodze gorące pola, z których wydostawały się na zewnątrz wulkaniczne gazy, czyli inaczej fumarole. Zabrałem sobie stamtąd do szkolnej gablotki kawałki leżącej dookoła fumaroli siarki.

Później zjechaliśmy kilka kilometrów niżej, przejeżdżając obok dużej elektrowni geotermalnej Krafla Power Plant – Kröflustöð i ciekawej toalety na świeżym powietrzu, do pól geotermalnych Námafjall Hverir, na których wrzały błotne wulkany, było mnóstwo fumaroli, wykwitów siarki i miejsc, z których z wielkim hukiem ulatywała para wodna zupełnie jak w czajniku, brakowało tylko gwizdka. Takie miejsca nazywane są profesjonalnie solfatarami.

Chwilę później dojechaliśmy już nad Jezioro Mývatn, czyli Jezioro Komarowe. Jak łatwo się domyśleć, swoją nazwę zawdzięcza… wcale nie komarom, a strasznie uciążliwym muszkom, które może nie gryzą jak komary, ale są okropnie nachalne i jest ich w okolicach jeziora mnóstwo. Jezioro Mývatn leży w północno-wschodniej Islandii. Ma powierzchnię 37 km², głębokość od 2 do 4,5 metrów i mnóstwo wysp. Od roku 1974 jest pod ścisłą ochroną. My zatrzymaliśmy się nad nim na jedzenie, a po posiłku udaliśmy się kilka kilometrów dalej, aby wyruszyć na zdobycie kolejnego wulkanu – Hverfjall. Jest to wygasły wulkan o wysokości 420 m n.p.m. Ale aby do niego dojść musieliśmy przejść najpierw przez niesamowite pole wulkanicznej lawy – Dimmuborgir, co po islandzku można tłumaczyć jako „mroczne fortece”. Cały teren został ukształtowany przez wybuch pobliskiego wulkanu Thrergslaborgir, około 2300 lat temu. Niesamowity magmowy krajobraz pełen skalnych filarów, szczelin i podziemnych jaskiń przemawia do wyobraźni każdego, kto pojawił się tu choć raz. Pogoda nas nie rozpieszczała, ale daliśmy radę. Na szczęście przestał padać deszcz i większość dwugodzinnej trasy pokonaliśmy „na sucho”. Gdy wchodziliśmy na krater, to jego szczyt spowity był chmurami. Gdy zdobyliśmy wierzchołek chmury rozrzedziły się i pozwoliły nam przez dłuższą chwilę rozkoszować się widokami ze szczytu na Jezioro Mývatn, jak i na wnętrze krateru. Ze szczytu część grupy schodziła inną drogą. Kilka osób musiało wrócić na parking po samochody, bo drugie zejście prowadziło na inny parking. Na tym parkingu była mała jaskinia Grjótagjá, która niegdyś była tutejszym popularnym kąpieliskiem. Jednak w latach 1975-1984, z powodu geologicznej aktywności tego rejonu, temperatura wody wzrosła do ponad 50 stopni i kąpieli zaprzestano.

Wreszcie przyszła pora na szukanie noclegu. Pierwotnie mieliśmy go zaplanowanego gdzieś na brzegach Jeziora Mývatn, jednak ilość muszek fruwających w powietrzu skutecznie nas od tego pomysłu odwiodła i znaleźliśmy go dopiero nieopodal Húsavíku, niedaleko brzegu morza, a właściwie Oceanu Arktycznego. Gdy rozbiliśmy już namioty i spojrzeliśmy w kierunku oceanu, oczom naszym ukazał się przepiękny widok. Okazało się, że gdy chmury na chwilę się rozeszły, odsłoniły przepiękne szczyty ośnieżonych lekko gór, po drugiej stronie zatoki. Zanim poszliśmy spać, zjedliśmy kolację (czyli tradycyjnie chińskie zupki), a ja poszedłem jeszcze sobie na chwilę nad morze, które było o jakieś 5 minut spaceru od miejsca naszego biwakowania. Porobiłem zdjęcia klifom i różnym roślinkom oraz atakującym mnie rybitwom popielatym. W końcu to ja byłem tu intruzem i zakłóciłem im spokój, przechodząc tuż obok ich gniazd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Puszcza Kozienicka i Kozienice