Do Kambodży dolecieliśmy rano. Jesteśmy w mieście Siem Reap, w nowo wybudowanym hotelu, niedaleko Świątyni Angkor. Lot minął nam bardzo spokojnie. Trwał niecałe 2 godziny.
Zanim dostaliśmy pokoje, które są bardzo duże i ładne, musieliśmy trochę poczekać na ich posprzątanie. Po prostu przyjechaliśmy zbyt wcześnie. Trochę więc pospaliśmy w przedhotelowym lobby, a później wybraliśmy się na chwilę na miasto żeby poznać okolicę i przy okazji coś zjeść. Trafiliśmy na ogromne targowisko, na którym można kupić wszystko. Najpierw zjedliśmy smażone na patelni danie z mięsem, jajkiem i warzywami. Potem jeszcze zajadaliśmy się kupioną, smażoną rybą. Tak nam smakowała, że po zjedzeniu poszedłem kupić jeszcze jedną. Wracając M. kupiła jeszcze przeróżne przyprawy. Na pewno jeszcze wrócimy na bazar, żeby dokupić inne pamiątki, bo jest tutaj tego mnóstwo i bardzo tanio.
O 14.30 pojechaliśmy na Tonlé Sap – największe jezioro na Półwyspie Indochińskim. W Wikipedii można wyczytać, że jezioro jest połączone przez rzekę Tônlé Sab z Mekongiem. Znajdują się na nim pływające wsie rybackie i liczne osiedla na palach. Po rozpoczęciu pory deszczowej rzeka Tônlé Sab zmienia kierunek swego biegu i zaczyna płynąć wstecz, wtłaczając piętrzące się wody z Mekongu. Wówczas poziom wody jeziora gwałtownie się podnosi. Cofająca się rzeka Tônlé Sab nanosi do jeziora żyzne osady aluwialne. Wpływają do niego również duże ilości ryb z Mekongu. W związku z tym jezioro jest jednym z najbardziej zasobnych w ryby słodkowodne akwenów na świecie. Tyle Wikipedia. My jesteśmy tutaj w pod koniec pory suchej, więc wody w jeziorze było mało, a wioska na palach była całkowicie sucha. Żeby dojść do łódek, trzeba więc było przejść całą wioskę na piechotę, a jest ona naprawdę duża i długa, ale o samej wiosce napiszę na koniec. Po dojściu na przystań wsiedliśmy do łodzi. Najpierw płynęliśmy czymś w rodzaju rzeki. Dopiero po kilku minutach dopłynęliśmy do właściwego jeziora. Zatrzymaliśmy się na kilkanaście minut przy pływającej wyspie – knajpie po czym, przy promieniach zachodzącego słońca wróciliśmy przez wioskę do autokaru, a już po zmroku dojechaliśmy do hotelu.
Wieczorem poszliśmy jeszcze naprzeciwko naszego hotelu na kolację. Zatęskniliśmy trochę za „naszym” jedzeniem i wzięliśmy sobie stek z frytkami i szaszłyki oraz dwa drinki. Dziś kładziemy się wcześniej, bo jutro zwiedzamy Angkor, a chcemy to zacząć robić o wschodzie słońca, bo ponoć wtedy jest tam najpiękniej.
A teraz, jak obiecałem, słów kilka o samej wiosce na palach, choć przyznam, że niełatwo mi będzie o niej pisać. Nazywa się ona Kampong Phluk. Mówi się też na nią pływająca wioska (Floating Village), gdyż w porze deszczowej, stojące na wysokich palach domy zalane są wodą po same wejścia, a dostać się do niej można jedynie łodziami. Jadąc nad jezioro nie miałem pojęcia, że po drodze będziemy zwiedzać lub przechodzić przez jakąś wioskę. Byłem przekonany, że podjedziemy na przystań, wsiądziemy w łódkę, popłyniemy podziwiać jezioro i tyle. Tymczasem to co zobaczyłem, będę bardzo długo pamiętał. Jak już wspomniałem, żeby dotrzeć do przystani musieliśmy przejść przez cała wioskę. Autokar, ze względu na brak możliwości dalszej jazdy, zatrzymał się mniej więcej w połowie wioski. Dalej musieliśmy iść pieszo. Na początku, jadąc jeszcze autokarem i rozpoczynając wędrówkę pieszą, byliśmy zachwyceni widokiem wioski. Jednak z każdą chwilą, szczególnie gdy zaczęliśmy iść jej środkiem pieszo, mój zachwyt przeradzał się w zdziwienie, szok, zniesmaczenie, podziw, współczucie, niedowierzanie, bezsilność i rozpacz. Mógłbym chyba wymienić jeszcze kilka uczuć, jakie towarzyszyły mi, gdy szedłem przez wioskę, ale nie ma to większego sensu. Emocje targały mną tak mocno, że w pewnym momencie wszystko we mnie pękło. Cieszę się, że nie wiedziałem wcześniej w jakie miejsce jadę, chyba dobrze się stało. Na długo zapamiętam tą lekcję życia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz