Z Arushy wyjechaliśmy o 9.00. Mieliśmy więc dzisiaj w końcu dużo czasu żeby się porządnie wyspać. Niestety niebo było zachmurzone, co zwiastowało, że nie będziemy mieli okazji zobaczyć Kilimandżaro. I rzeczywiście tak było. Gdy wyjechaliśmy z Arushy i wjechaliśmy na drogę z której powinno być już widać najwyższy szczyt Afryki, to niestety w tym miejscu, gdzie powinien się on znajdować, były tylko i wyłącznie chmury.
Dzisiaj do przejechania mieliśmy niewiele kilometrów, ale po drodze mieliśmy zaplanowane dwie atrakcje. Pierwsza z nich to Hot Springs Chemka. Aby do nich dojechać musieliśmy zboczyć z głównej drogi i przejechać kilkanaście kilometrów po nieoznaczonej i bardzo wyboistej drodze, która prowadziła przez lokalne wioski. Hor Springs Chemka, to właściwie miejsce do kąpieli w rzece z krystalicznie czystą wodą, położone w malowniczej scenerii, pośród drzew i palm. Źródła i woda w nich, wcale nie są gorące, jak sugeruje nazwa. Dodatkową atrakcją w rzece są rybki, które obgryzają nogi, kiedy się na chwilę stanie nieruchomo w wodzie. W tym malowniczym miejscu spędziliśmy około 2 godzin, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Drugą dzisiejszą atrakcją była wizyta na domowej plantacji kawy, w miejscowości Materuni, na zboczach Kilimandżaro. Aby dojechać do tej wioski znów musieliśmy nadrobić trochę drogi. Droga znów była bardzo wyboista i przede wszystkim bardzo stroma. Tuż przed dojechaniem do wioski nasz samochód odmówił posłuszeństwa. Po prostu silnik się zagotował i zgasł.
Jako, że do wioski zostało nam około 200 metrów, postanowiliśmy przejść się pieszo. Gdy doszliśmy do gospodarstwa, w którym mieszkał nasz lokalny przewodnik przywitano nas, a potem od razu poszliśmy na półgodzinny spacer do wodospadu o tej samej nazwie co wioska – Materuni. Nie wiedzieliśmy za bardzo co nas czeka i spokojnie szliśmy sobie za przewodnikiem pośród plantacji bananowców i kawy. W końcu doszliśmy do rzeki i po jakimś czasie naszym oczom ukazał się przepiękny wodospad. Czym bliżej niego byliśmy, tym bardziej się nim zachwycaliśmy. Ostatnią część drogi, która prowadziła pod sam próg wodospadu, musieliśmy przejść na mokro, gdyż woda ze spadającego z 90 metrów wodospadu, rozpryskiwała się na dole i wraz z wiatrem była wyrzucana w naszym kierunku. Wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale zadowoleni, gdyż widoki były przepiękne. Dodatkowo świeciło słońce i pod wodospadem widoczna była tęcza. Na tabliczce pod wodospadem było napisane, że wodospad znajduje się na wysokości 1700 metrów n.p.m., ale mój GPS w aparacie pokazał, że znajdujemy się na wysokości niespełna 1500 metrów n.p.m.
W drodze powrotnej zdążyliśmy nieco przeschnąć, a gdy doszliśmy do gospodarstwa czekał już na nas pyszny obiad. Po jego zjedzeniu nasz przewodnik i jednocześnie gospodarz, objaśnił nam i pokazał, jak zbiera się kawę, co się z nią robi po zbiorze i jak się ją praży. Tutejsza kawa to Arabica, czyli jedna z najbardziej znanych kaw. Nie obyło się oczywiście bez degustacji kawy, którą najpierw na naszych oczach przygotowano na ognisku. Czy była pyszna to nie wiem, bo smakoszem kawy nie jestem, ale smakowała mi, więc należy chyba uznać, że była dobra :).
Gdy wracaliśmy do samochodu zapadał już zmrok i do miejscowości Moshi zjeżdżaliśmy już po ciemku. Przed dojazdem do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w supermarkecie na drobne zakupy. Jutro jedziemy już do Mombasy, do Kenii, więc czeka nas bardzo długa droga. Mam tylko nadzieję, że rano będzie widoczny szczyt Kilimandżaro…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz