Choć rano
wyjechaliśmy z Macedonii, a nocujemy w Czarnogórze, to jednak dzisiaj cały
dzień zwiedzaliśmy… Albanię. To już czwarty i ostatni kraj podczas naszej
wycieczki. Z Ochrydu do granicy dojechaliśmy po niecałej godzinie jazdy. Na
granicy nie sprawdzali nam paszportów. Celnicy nawet nie weszli do autokaru. Po
kolejnej godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na krótki postój na stacji
benzynowej. Dziś był kolejny upalny dzień. Gdy dojechaliśmy do Tirany
temperatura osiągnęła 40oC.
Tirana to stolica, a zarazem największe miasto Albanii. Leżąca nad trzema rzekami (Lanë, Tiranë i Tërkuzë) metropolia jest administracyjnym, przemysłowym i kulturowym centrum kraju. Swoje siedziby mają tutaj prezydent oraz rząd. Liczba mieszkańców albańskiej stolicy wynosi około 600 tysięcy, co czyni ją najbardziej zaludnionym miastem kraju. Powierzchnia Tirany wynosi zaledwie 42 km2. Położona jest w samym sercu Albanii, niewiele ponad 32 km od morza, i rozciąga się na Równinie Tirany. Początki Tirany jako miasta sięgają czasów Imperium Osmańskiego. Wcześniej stolica Albanii była mało znaczącą osadą. Dopiero początek XIX wieku był znaczący dla budowania narodowej świadomości, bowiem do szkół w Tiranie wprowadzono język albański. Historia Tirany tak naprawdę zaczyna się w 1920 roku. To właśnie wtedy Kongres w Lushnjii zdecydował, iż to niewielkie miasto zostanie nową stolicą kraju. W ciągu dekady liczba mieszkańców zwiększyła się z 3 do 30 tysięcy osób. W trakcie II wojny światowej miasto było okupowane przez włoskie wojska, co wpłynęło na zawiązanie się w Tiranie prężnie działającego, komunistycznego ruchu oporu. Doprowadził on do wyzwolenia miasta w 1944 roku, co zapoczątkowało okres rządzenia krajem przez komunistów. Na czele rządu stanął słynny już dyktator Hodża, który swoimi działaniami doprowadził do izolacji Albanii na arenie międzynarodowej. To on odpowiada również za masowe budowanie bunkrów, które stały się symbolem kraju. Po śmierci Hodży w 1985 roku wydawało się, że uwolniona od komunizmu Albania w końcu zazna spokoju. Jednak w 1997 roku wybuchła wojna domowa, która dotknęła również Tiranę. Obecnie władze Tirany robią co w ich mocy, aby miasto przestało być postrzegane jako brzydki relikt komunistycznej przeszłości. W tym celu szare i zniszczone budynki są odnawiane i ozdabiane ciekawymi wzorami i kolorami, które powoli stają się wizytówką stolicy Albanii.
Zwiedzanie miasta w takim upale, które w dodatku nie posiada dużej ilości zieleni, nie sprawiło nam specjalnej przyjemności. Przespacerowaliśmy się po najważniejszych miejscach w mieście, zobaczyliśmy, co należało zobaczyć i po godzinie poszliśmy do włoskiej pizzerii na pyszną pizzę.
Gdy wsiedliśmy do autokaru, żeby jechać w kierunku twierdzy w Szkodrze, okazało się, że klimatyzacja w autokarze nie wyrobiła i zrobiło się potwornie gorąco. Nasza pilotka próbowała tłumaczyć to tym, że autokar stał w Tiranie długo na słońcu i się bardzo nagrzał, ale w zasadzie od samego początku wycieczki klima działała bardzo słabo, choć na tyle dobrze, że dało się jakoś w miarę wytrzymać. Na szczęście po jakimś czasie w autokarze zrobiło się bardziej znośnie i gdy podjechaliśmy pod Twierdzę Rozafa w Szkodrze, to nie myśleliśmy już o upale, tylko zastanawialiśmy się, jak szybko dotrzeć pod znajdującą się prawie na samym szczycie góry bramę twierdzy. Większość osób, w tym również my, zapłaciła po 1 euro i podjechała na górę małymi busikami. Samo zwiedzanie twierdzy nie było już tak męczące. Roztacza się niej piękny widok na miasto, leżące w oddali Góry Przeklęte, Jezioro Szkoderskie, oraz rzeki Bunę i Drin.
Leżąca na wzgórzu, na wysokości 120 m n.p.m. twierdza, powstała najprawdopodobniej około III wieku przed naszą erą (choć niektóre źródła podają, że było to nawet 4 tysiące lat temu). Rozbudowywana była przez wieki przez Bizancjum, Wenecjan i Albańczyków, a najbardziej przez Turków, którzy uczynili z niej ośrodek wojskowy i administracyjny. Podczas I wojny bałkańskiej dowodzono stąd obroną Szkodry przed wojskami Czarnogóry. 7 kwietnia 1939 roku, w czasie włoskiej inwazji na Albanię, dwóch oficerów albańskich ostrzeliwało z zamku oddziały włoskie, dopóki nie skończyła im się amunicja. Później twierdza popadła w ruinę. W pobliżu twierdzy znajduje się Ołowiany Meczet (Xhamia e Plumbit) z XVIII wieku. Jego nazwa pochodzi od nazwy materiału użytego do łączenia kopuł dachu, czyli ołowiu. Niestety meczet przechodzi obecnie generalny remont i nie był dostępny do zwiedzania.
Spod twierdzy udaliśmy się już w kierunku granicy z Czarnogórą, oddalonej stąd o niecałe pół godziny drogi. Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatnie zakupy w sklepie z pamiątkami oraz lokalnymi produktami z Albanii. Mogliśmy też zobaczyć tu jeden z bunkrów, z których słynie Albania. Bunkry to nazwa stosowana dla schronów, które zbudowano w Albanii w ogromnej liczbie w latach 1971-1984. Panowała tu wtedy dyktatura Envera Hodży, sekretarza Albańskiej Partii Pracy, w okresie od 1944 do 1985 roku. Był on najdłużej panującym dyktatorem w Europie. W 1971 roku, na XII Plenum Albańskiej Partii Pracy, podjęto decyzję o zbudowaniu setek tysięcy bunkrów, w których mogłaby się schować cała, trzymilionowa wówczas populacja Albanii w przypadku ataku atomowego. Pomysł promował premier Albanii Mehmet Shehu, a jego wykonaniem zajęła się grupa oficerów wojsk inżynieryjnych. Projekt odzwierciedlał paranoiczny strach Hodży przed atakiem nuklearnym i jego obsesyjne obawy o bezpieczeństwo niewielkiego kraju, którym rządził bardzo twardą ręką. Szacunki mówią, że w kraju znajduje się od 700 do 750 tysięcy bunkrów, co oznacza, że jeden schron przypada na każde 25 km2 i czterech obywateli. To imponujące przedsięwzięcie pochłonęło więcej betonu niż budowa słynnej linii Maginota w czasie II wojny światowej i kosztowało też dwa razy więcej. Wydatki na ten projekt mocno obciążyły budżet Albanii, zabierając środki przeznaczone na mieszkania czy drogi. Koszt budowy jednego bunkra równał się wybudowaniu dwupokojowego mieszkania w bloku, nie dziwi więc fakt, że w kraju zapanował kryzys. Budowa schronów miała jeszcze jeden mroczny aspekt – rocznie ginęło na niej około 70 do 100 ludzi. Obecnie bunkry przypominają o trudnej przeszłości kraju. Większość z nich porasta trawą i chwastami tak, że czasem nawet trudno jest je wypatrzeć.
Na granicy ponownie nikt nie chciał od nas paszportów. W taki oto sposób nie mamy nawet pieczątki z Albanii w paszporcie. Z granicy pozostało nam już tylko kolejne pół godziny drogi do celu naszej dzisiejszej, a także całej wycieczki. Śpimy dziś ponownie, tak jak pierwszego dnia, w hotelu Prego, w miejscowości Ulcinj. Dostaliśmy ten sam pokój co poprzednio.
Ulcinj to miasteczko położone na samym południu Czarnogóry, tuż przy granicy z Albanią. Administracyjnie należy do Czarnogóry, aczkolwiek do przejścia granicznego z Albanią brakuje jedynie 26 km. Położenie to sparawia, że w Ulcinj mieszka bardzo dużo, bo ponad 65% Albańczyków, dlatego też wszędzie na tabliczkach nazwy są podwójne, a czasem nawet tylko te albańskie. Historia tego miejsca jest dość bujna i sięga czasów starożytności. Przez jakiś czas Ulcinj był nawet piracką kryjówką. W XIV wieku w Ulcinj panowali Wenecjanie, a po 1571 roku należał do imperium osmańskiego. Po bitwie pod Lepanto, która uchodzi za jedną z najkrwawszych bitew morskich w dziejach świata, Turcy Osmańscy podarowali Ulcinj czterystu ocalałym piratom algierskim, w podzięce za walkę po ich stronie. Wtedy właśnie nastały dla miasta czasy pełnienia roli pirackiej bazy wypadowej, gdzie po rabunkowych eskapadach trafiali niewolnicy i liczne łupy. Turcy jednak rozprawili się z piratami około sto lat później, a samym Ulcinj rządzili jeszcze do roku 1878. Później władzę przejęli już Czarnogórcy.
Po kolacji poszedłem z Beatą zobaczyć miasto i plażę. Centrum starego miasta i plaża oddalone są od naszego hotelu o jakieś 2,5 kilometra. Spacer zajął nam około 20 minut. Ponieważ powoli zapadał zmierzch i temperatura, po całym dniu upału, stała się całkiem przyjemna, to na ulice Ulcinj wyległy tysiące turystów. Od pewnego momentu uliczki miasta stały się niesamowicie zatłoczone. Sklepiki kusiły kolorowymi wystawami, z restauracji i kafejek dochodziły cudowne zapachy, a miejscowe dyskoteki zachęcały do wejścia muzyką i laserowymi pokazami. My także daliśmy się ponieść tej niesamowitej atmosferze i po krótkiej wizycie na urokliwej plaży, weszliśmy w gąszcz sklepików i wydaliśmy w nich kilka(naście) euro. Dzisiaj możemy trochę dłużej pospać, bo jutro nic nie zwiedzamy i śniadanie jest trochę później niż zwykle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz