Gdy wyjeżdżaliśmy rano niebo było zachmurzone ale nie padało. Zanim udaliśmy się na "właściwe" zwiedzanie zatrzymaliśmy się na chwilę w centrum, bo część naszej ekipy chciała iść jeszcze do sklepu sportowego. Dzięki temu zobaczyliśmy część miasta, której nie widzieliśmy wczoraj.
Pierwszą zaplanowaną atrakcją dzisiejszego dnia była wizyta na najstromszej ulicy świata – Baldwin Street w Dunedine. Ulica ta jest wpisana w Księgę Rekordów Guinessa i naprawdę robi niesamowite wrażenie. Samochody zostawiliśmy na samym jej początku, gdzie jest jeszcze w miarę wypłaszczona, bo w piątkę i załadowani na maksa nie dalibyśmy na pewno rady pod nią podjechać. Na samą górę 350-metrowej ulicy weszliśmy więc pieszo i wcale nie było nam łatwo pod nią podejść!
W międzyczasie zaczęło się przejaśniać i nawet czasem nieśmiało wyglądało zza chmur słoneczko. Gdy przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i dojechaliśmy do kolejnego punktu – miejscowości Moeraki, słońce świeciło już na dobre, a niebo zrobiło się błękitne – znów mieliśmy szczęście do pogody. Wjechaliśmy na punkt widokowy oraz pojechaliśmy na Katiki Point, gdzie znajdowała się latarnia morska i krótki szlak na przepiękną skalistą plażę, na której wygrzewały się uchatki. Trzeba było uważać, żeby w żadną nie wdepnąć, bo niektóre leżały sobie z dala od plaży, schowane pośród wysokiej trawy.
Zaraz obok miejscowości Moeraki, w zasadzie na tej samej plaży, tylko kilka kilometrów dalej, znajduje się kolejna duża atrakcja Nowej Zelandii – Boulders, czyli kamienne kule porozrzucane po całej plaży. Gdy oglądałem je na zdjęciach wydawały mi się o wiele większe i atrakcyjniejsze niż w rzeczywistości, choć i tak warto było je zobaczyć.
Kolejnym punktem dzisiejszego dnia była plaża Bushy Beach, na której spotkać można pingwiny żółtookie i uchatki. Uchatki rzeczywiście były, pingwinów niestety nie spotkaliśmy.
Po drodze do naszego dzisiejszego noclegu w Christchurch – drugiego co do wielkości miasta Nowej Zelandii mieliśmy później jeszcze tylko jeden przystanek – w urokliwym miasteczku Oamaru. Przymusowo dla mnie i J. przystanek ten okazał się bardzo długi, bo po miasteczku chodziliśmy ponad godzinę. Dlaczego? Bo E. zostawiła w toalecie koło plaży z kamiennymi kulami swój portfel z paszportem, kartami i pieniędzmi… i musiała wrócić tam z S. i M.. Na szczęście tutaj kradzieże się raczej nie zdarzają i portfel został zwrócony do kawiarni.
Ostatni odcinek drogi do Christchurch był najdłuższy i najbardziej monotonny. W dodatku, gdy dojeżdżaliśmy do miasta znów zaczął padać deszcz, a po przyjechaniu na miejsce, pod hostel YMCA zaczął zapadać zmrok. Nie mogliśmy więc w pełnej krasie podziwiać tutejszych ogrodów, które na pewno są piękne. Weszliśmy do nich tylko na chwilkę i gdy zaczęło się robić ciemno szybko z nich wyszliśmy i poszliśmy jedną z głównych ulic miasta pod tutejszą katedrę – zniszczoną prawie całkowicie przez potężne trzęsienie ziemi z roku 2011. Całe miasto do dzisiaj jest jeszcze odbudowywane po tym trzęsieniu ziemi, które zniszczyło wtedy większą część miasta i zabiło prawie 150 osób.
Gdy wróciliśmy do hostelu to ja i J. kupiliśmy sobie w hotelowej restauracji po hamburgerze z frytkami a E., S. i M. pojechali na zakupy do Countdowna. Zaraz idziemy spać, ale jeszcze nie wiemy o której jutro mamy pobudkę, bo mamy dojechać jutro na prom, ale okazało się, że droga, którą mieliśmy jechać jest ciągle nieprzejezdna po zniszczeniach z ostatniego trzęsienia ziemi i musimy jechać dużo dłuższą drogą przez góry. Na razie nasz lider stara się przebukować bilety na prom na późniejszą godzinę, tak żebyśmy nie musieli stresować się, że nie dojedziemy na czas i żebyśmy mieli jeszcze trochę czasu po drodze na podziwianie krajobrazów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz