Do Wellington dotarliśmy około południa. Przez całą drogę niebo było zachmurzone, ale deszcz na szczęście nie padał, więc jechało się bardzo dobrze. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko dwa razy. Raz na punkcie widokowym nad kanionem rzeki i drugi raz żeby zatankować benzynę. Rano przejeżdżaliśmy też obok jednego z najbardziej znanych Parków Narodowych Nowej Zelandii - Tongariro. Długo jechaliśmy u podnóża największego wulkanu w Nowej Zelandii - Ruapehu (2797 m n.p.m.), jednego z bardziej aktywnych wulkanów na Ziemi. Wulkan ten "występował" między innymi w Hobbicie, gdzie odgrywał rolę Samotnej Góry (Erebor).
W Wellington musieliśmy podjechać na chwilkę do wypożyczalni samochodów, żeby oddać jeden samochód i załatwić sprawy związane z dopisaniem dodatkowych kierowców. Później mieliśmy godzinkę czasu na zwiedzanie, co w zupełności wystarczyło, bo stolica Nowej Zelandii nie jest wcale taka duża. Przeszliśmy głównymi ulicami miasta, porobiliśmy zdjęcia, kupiliśmy drobne pamiątki i pojechaliśmy ustawić się w kolejce na prom, który miał nas zawieźć na Wyspę Południową.
Przeprawa promem trwała ponad 3 godziny. Gdy wypływaliśmy z Wellington chmury się rozeszły i wyszło słońce, które towarzyszyło nam już do końca dzisiejszego dnia. W Cieśninie Cooka zaczęło bardzo mocno wiać, ale fale nie były wysokie, więc statkiem prawie wcale nie kołysało. Największą atrakcją rejsu było przepływanie pomiędzy przepięknymi wysepkami rozsianymi wzdłuż północnego wybrzeża Wyspy Południowej. Intensywność kolorów podsycana promieniami chylącego się ku zachodowi słońca i przepiękna sceneria wysepek tworzyły niesamowite widowisko, które podziwialiśmy z burt statku, raz po raz przebiegając z jednej na drugą, żeby nie uronić żadnego ciekawego widoczku.
Po dopłynięciu do Picton, które było miastem docelowym dla promu, mieliśmy jeszcze do przejechania około 70 km. Tyle tylko, że była to jazda w większości po górskich serpentynach, więc dojechanie zajęło nam około 2 godzin plus jeszcze pół godziny. A skąd te pół godziny? Bo mniej więcej po 15 minutach jazdy od promu S. zorientowała się, że… zostawiła na promie w toalecie telefon komórkowy. Razem ze swoim chłopakiem pojechali po niego, a my, czyli pozostała trójka jadąca w naszym samochodzie, czekaliśmy na nich na punkcie widokowym, delektując się widokiem zachodzącego nad zatoką słońca. Na całe szczęście okazało się, że prom nie zdążył jeszcze odpłynąć, a telefon znalazła jakaś osoba, która oddała go załodze statku.
Po przyjechaniu do hostelu w miejscowości Nelson rozlokowaliśmy się w pokojach, zjedliśmy kolację, wzięliśmy prysznic i zaraz idziemy spać. Jutro wreszcie wstajemy troszkę później, więc będę mógł się wyspać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz