Przed wyjechaniem z Le Canet gospodyni pokazała nam kury, króliki i barany. Oczywiście nas najbardziej zainteresowały te ostatnie :). Później udaliśmy się już w kierunku Mont Saint Michel. Po blisko 3 godzinach drogi, około godziny 14 naszym oczom ukazał się przepiękny klasztor położony na wzgórzu, pośrodku pustej plaży. Morza właściwie nie było widać. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to gdzieś na horyzoncie można go było dostrzec, ale było to w odległości kilku, a może nawet kilkunastu kilometrów.
Do samego wzgórza można dotrzeć tylko kursującymi z parkingu przed miasteczkiem darmowymi autobusami, które odjeżdżają co kilka minut. Po dojechaniu pod klasztor najpierw poszliśmy pochodzić po plaży, a właściwie po tym czymś, co pozostało po odpływie na dnie morza. Wyglądało to jak ogromne błoto, z miejscami, w których pozostała woda. Nie był to dobry pomysł. Po wejściu tam mieliśmy całe nogi i buty umazane błotem. Musieliśmy potem długo się domywać, aby na spokojnie wejść i zwiedzać klasztor i miasteczko.
Nie spieszyliśmy się zbytnio, bo planowaliśmy zostać tu do 19.45, kiedy to skończy się przypływ i woda przybędzie o ponad 10 metrów i zaleje całe wzgórze, aż po mury, co na razie wydawało się wręcz niewiarygodne do spełnienia. Byliśmy bardzo ciekawi, jak to się odbywa. Spokojnie chodziliśmy więc sobie po wszystkich uliczkach miasteczka, a za 9 euro zwiedziliśmy też sam klasztor położony na samym szczycie, z którego roztaczały się wspaniałe widoki.
Już około godziny 18 zaczął się przypływ. Woda zaczęła wartko płynąć w kierunku lądu i bardzo szybko zaczęła pochłaniać kolejne centymetry suchej plaży. Raz po raz musieliśmy cofać się, żeby nie zostać zalanym. Wrażenie niesamowite! Ani się nie obejrzeliśmy, a morze było już u naszych stóp!
Po zwiedzeniu Mont Saint Michel ruszyliśmy w kierunku Saint Malo i po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się na pierwszym napotkanym wolnym campingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz