Po śniadaniu ruszyliśmy zwiedzać dalej Salar de Uyuni. Pierwsze półtorej godziny jechaliśmy gruntową drogą pośród gór, z których większość stanowiły wygasłe wulkany. Pierwszy przystanek mieliśmy przy formacjach skalnych zbudowanych z koralowców. Przy skałkach było również domostwo, w którym mieliśmy okazję zobaczyć, jak mężczyźni oprawiają zabitą chwilę wcześniej lamę.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jazdy pośród gór, spowitych pięknymi chmurami, zatrzymaliśmy się przy linii kolejowej łączącej Uyuni z Chile. Pociąg akurat dzisiaj nie jechał, ale z miejsca w którym się zatrzymaliśmy bardzo dobrze widać było, podobno jedyny czynny wulkan w Boliwii, Ollagüe (5863 m n.p.m.), który leży na granicy z Chile. Czy to jedyny czynny wulkan w Boliwii to akurat nie jestem pewien, ale tak mówił nam nasz przewodnik, więc może wypada mu wierzyć, chociaż gdy szukałem na ten temat informacji w internecie, to przeczytałem zupełnie inne informacje. Tak czy inaczej wulkan prezentował się wspaniale.
Jeszcze lepiej było go widać z kolejnego punktu widokowego, przy którym zatrzymaliśmy się kilka minut później. W dodatku przysłaniające go do tej pory chmury na chwilę się rozeszły i bardzo dobrze było widać, jak ze stożka wulkanicznego wydobywa się dym. Oprócz wulkanu Ollagüe widać stąd też było ładnie drugi wulkan Santa Rosa. Szczególnie pięknie prezentował się jego ośnieżony szczyt. Na tym punkcie widokowym również mogliśmy podziwiać ciekawe formacje skalne, pośród których zrobiliśmy sobie kilkunastominutowy spacer. A na koniec kupiłem sobie jeszcze w tutejszej knajpce gorącą bułkę z kiełbasą z lamy.
Najbardziej oczekiwanym przez nas dzisiaj punktem były dwa miejsca, w których mieliśmy zobaczyć flamingi. Już pierwsze z nich nas oczarowało, choć brodzące sobie spokojnie w lagunie flamingi oglądaliśmy tutaj z pewnej odległości.
Jednak to co zobaczyliśmy kilkanaście minut później, w kolejnym miejscu, przerosło wszelkie nasze oczekiwania. Na Laguna Hedionda mogliśmy podziwiać flamingi z odległości dosłownie 2-3 metrów. Zrobiliśmy tutaj setki niesamowitych zdjęć tych ślicznych zwierząt, które nic sobie nie robiły z naszej bliskiej obecności.
W tym miejscu mieliśmy również przerwę na lunch, po którym pojechaliśmy dalej. Kolejny przystanek miał miejsce już w Parku Narodowym Eduardo Avaroa, na pustyni Silala. Zatrzymaliśmy się przy kolejnych ciekawych formacjach skalnych, ale najbardziej urzekły nas tutaj wiskacze górskie. Te królikopodobne, śmieszne gryzonie (jednego osobnika widzieliśmy już wcześniej w Księżycowej Dolinie w La Paz), siedziały sobie tutaj spokojnie na skałkach i niczym gwiazdy filmowe pozowały do zdjęć, a niektóre nawet dawały się dotknąć.
Wjeżdżając dalej w głąb parku zatrzymaliśmy się przy, kolejnych już dzisiejszego dnia, fantazyjnych formacjach skalnych. Tym razem były to różnego rodzaju grzyby skalne oraz skała-drzewo, która jest symbolem tego miejsca.
Ostatnim punktem dzisiejszego dnia była Kolorowa Laguna (Laguna Colorada). Najlepiej jej kolory widać, kiedy świeci słońce, jednak akurat dzisiaj słońce skryło się za gęstymi chmurami. Ale i tak nie mamy na co narzekać, bo do tej pory wszystkie zaplanowane atrakcje udało nam się zobaczyć w pełnej krasie.
Po dojechaniu do miejsca naszego dzisiejszego noclegu, gdzieś pośrodku pustyni, w zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce, mieliśmy trochę wolnego czasu dla siebie. Po kolacji trzeba było się szybko ogarnąć na jutro i iść spać, bo o godzinie 22.00 kończy się prąd w hostelu – generatory zostają na noc wyłączone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz